Ameryka cz. 11: Boliwia II, czyli tam gdzie droga traci swą szlachetną nazwę

Ok, czas pożegnać się z pustyniami, górami i płaskowyżami.
Mając sześć czy pięć lat kartkowałem atlas świata (to taka książka z mapami) i strasznie mi się spodobał obszar, gdzie góry na bardzo krótkim odcinku przechodziły w dżunglę. Wyglądało to tak:

Z daleka podobne do pól tarasowych – tylko to nie ta skala. Liczyłem, że da się zjechać jak z górki na rowerze, mijając w przelocie machających chłopów walczących z chwastami o realizację planu pięcioletniego…

Ale zamiast pięknych pól z ryżem było…. tytułowe błocko, w czym okrutny los miał mnie wkrótce srogo uświadomić.
.
.
Tak wyglądał początek mordęgi: ostatnie podrygi stolicy Boliwii: miasta La Paz


I wyjechaliśmy na prostą. Myślę sobie: „no wreszcie cały czas asfalt!” Wkrótce przekonałem się jednak, Wszechświat jest wredny i złośliwy.


Po drodze ścigałem się z burzą, ale widoki były piękne. Przy drodze pełno było starych opuszczonych osad. Co kilkanaście kilometrów widać było parę chałup w oddali – około 1 km od drogi. Przy samej drodze kilka poprzechylanych krzyży. Niesamowity klimat.
Wysokogórskie przejrzyste powietrze i słońce pokazujące się to niknące zza ciężkiej czarnej jak sumienia polityków chmury burzowej… wszystko to sprawiało, ze czułem się jak w kraju zombie. Na drodze pusto – turystów tu się widuje jedynie na kartach menu w restauracji. ha ha ha!

Spodziewałem się, że od razu zacznę zjeżdżać w dżunglę i zrobi się ciepełko, jednak tu kolejna niespodzianka: przez 400 km góry, deszcz i ziąb. Próbowałem na siłę jechać po nocy, ale zmogło mnie i wylądowałem w jakimś motelu dla kierowców ciężarówek. Właściciele nakarmili, oczywiście nie za darmo. Trochę ich zaniepokoiłem – ewidentnie nieczęsto mają do czynienia z obcokrajowcami. Patrzyli spode łba.


Wziąłem apartament dla nowożeńców, gdyż gwarantował on zachowanie wyśrubowanych norm czystości, do których przywykłem w czasie podróży.

Jak zwykle w takich sytuacjach, spałem w śpiworze. Tak wyglądało moje dżakuzi. Tip-top i pozłacane kurki!
Wyboru apartamentu dokonałem szczególnie starannie, gdyż ostatnio byłem tu www.rajpalace.com i niestety nie podobał mi się odcień dywanu – zupełnie nie pasował do stolika.


O bladym świcie czekała mnie niespodzianka: w nocy ciężarówa zablokowała mi wyjazd z wewnętrznego podwórka (patio) motelu. Trzeba było się przeciskać.

Wewnątrz spotkałem delegację z sejmu RP – która na koszt podatników robiła analizy potrzebne do budowy bazy hotelowej na EURO 2012.


Obudzony kierowca wyjechał! Jakby mnie nie zastawił, to by mógł spać godzinę dłużej!

Teren wysokogórski ustąpił terenowi średniogóskiemu – cały czas było malowniczo, a przede wszystkim był asfalt, co w tej części świata jest sporym luksusem!

W końcu dotarłem do miasta Sucre – do którego prowadzi tylko jedna droga (nie licząc podłużnego bagna zaznaczonego na mapie symboliką zbieżną z drogą. Ale nie uprzedzajmy faktów).
Tak wygląda mur jednostki wojskowej.

A tak wygląda gościu, który regulował mi ustawienie gaźnika i parę innych rzeczy. Ja się jeszcze kiszę w wysokogórskim a tak naprawdę przeciwdeszczowo-tajwańskim stroju skuterzysty.
W Sucre, ostatnim mieście do którego był asfalt przy wyjeździe z drugiej strony była bramka opłaty drogowej – spytałem się czy droga ok. Odpowiedź: „powinna być stabilna”. Przez chwilę naiwnie pomyślałem: „co ona pierdzeieli? Jaka „stabilna”? – przecież jest asfalt!”
Przez następne 130 km był asfalt, potem beton, potem szutr…

A potem się zaczęło. Na początku niegroźnie – ot okruch żwiru na drodze. Ten ważył pewnie z tonę. Mogło być znacznie gorzej.

A następny dzień zacząłem od prania skarpetek i spodni.

Tak to już jest w kraju bez mostów. Można co prawda zadrzeć do góry nogi jak ta no, jak jej tam… kurwotyzana, ale taki manewr w czasie forsowania rzeki o nieznanej głębokości grozi już kompleksowym płukaniem i wirowaniem.

A potem zaczęło się BŁOCKO. Takiego błota nie spotkała na swojej drodze ani Wielka Armia Napoleona, ani Hitler.


Jedno z kilku większych miasteczek. Jego szczególną atrakcją jest brak mostów. Ciekawe co robią jak spadnie deszcz.
Nauczony doświadczeniem z Peru, stanąłem sobie z boku i przez jakiś czas obserwowałem, którędy jeżdżą miejscowi. Forsowanie drugiego brzegu przedsięwziąłem dopiero po należycie długiej obserwacji – i dobrze zrobiłem, bo nikt nie przejechał na wprost – wszyscy tak jakoś dziwnie bokiem. Co było pod wodą – nie wiem i wiedzieć nie chcę. Może taki potwór jak na pustyni w Powrocie Dżedaj, tylko w wersji podwodnej.

.
A potem dopiero zaczęło się BŁOCKO! Nie bez kozery powtarzam sformułowanie – za każdym razem skala zjawiska mnie zaskoczyła. Zaliczyłem glebę co najmniej 15 razy – w pewnym momencie po prostu przestałem liczyć.

Bywały odcinki drogi tak śliskie, że przejechanie 100 metrów zabierało czasami 10-15 minut. Nie wliczając stawiania motocykla do pionu – czego czasami się po prostu nie dało zrobić bez przepchnięcia truchła na skraj ehm! „jezdni”. Wtedy dało się bydlaka postawić – zapierając koła o nierozjeżdżone błoto na poboczu. Przebrnięcie przez to co na zdjęciu poniżej zabrało około godziny – a był to odcinek 300 metrów.
Ludzie przejeżdżający tą ehm! drogą pomagają sobie nawzajem – tzn. ten z tyłu pomaga temu z przodu, nie tylko z wrodzonej uprzejmości, ale też dlatego, że inaczej sam nie przejedzie dalej.


Motor stracił:
– lusterko – odgryzione przez niestabilne pobocze, na którym stawiałem namiot
– nóżkę – forsowałem koryto rzeki (brak mostu), a rzeka ciach! kłapnęła paszczęką i grzmotnąłem w wielki głaz ukryty pod wodą: na środku „drogi”. Miałem fart że w nurt poszła tylko sprężyna od nóżki.
– czystość – ale nie tą o której myślicie. Po prostu ja i motor byłem kompletnie oblepiony błotem – wyglądałem prawie jak golgotan  z filmu Dogma.


Na ten ostatni problem jest rada – forsowanie rzeki. Akurat przy jednym potoku przecinającym rzekę błota (dosłownie przecinającym – bo nie było mostu) stali mierniczy i coś mierzyli. Poprosiłem o fotki i kilka razy przejechałem tam i z powrotem. Motor, jak się okazało, nadal był czerwony. Skarpetki osiągnęły 2-gą klasę czystości.

I już prawie koniec – posterunek 30 km przed początkiem asfaltu!

TA-DAMMMM!! Koniec męczarni! Nigdy więcej!!!!!

Dojazd do cywilizacji (asfalt) celebrowałem pożarciem buły i suchego sera zapitego imperialistyczną koka-kolą.

Trochę może słabo widać na tym zdjęciu, ale w cieniu czyha wielki waran: miał spoko z 2.5 metra.


Krowy na drodze. Moment… dojeżdżam do granicy z Paragwajem… powinien być asfalt… To nieuczciwe

Pięknie!

Akurat już mi w butach prawie wyschło.


Okazało się, że droga asfaltowa jest w remoncie (powiedzieli miejscowi) i będzie otwarta za 2 miesiące. Nie czekam.
A to dowód na złośliwość Wszechświata: stojąca przy drodze „Fabryka asfaltu”

A tu kolejna atrakcja: poszły łożyska w tylnym kole!

Nie było innego wyjścia jak zamaskować wrak, zapakować fanty, zdemontować rozwalone koło i wrócić do najbliższego miasta. Ponieważ był piątek po południu, musiałem zadekować się na trzy dni!

Do miasteczka leżącego w odległości 60 km (wstecz) podwiózł mnie już po nocy taksówkarz. Nie obyło się bez atrakcji – śpiących na drodze krów.

Na dwie noce zamelinowałem się w potwornej mordowni. Norze tak podłej, że cieszyłem się z gniazdka do ładowania telefonu.


Tak wyglądało patio

Następnego dnia (sobota) wróciłem na miejsce ukrycia pojazdu Made in China.

Do ukrytego motoru podwiózł mnie kierowca, który też pobłądził – zwykły objazd dla ciężarówek został zalany przez deszcze sprzed kilku dni.

 

Motor konkursowo zamaskowałem – po godzinie roboty nie było go widać z drogi.

przed:


po:

 

A tu Han Solo naprawia łożyska – tak się skubane zapiekły, że męczył się ze 20 minut zanim wydłubał to co z nich zostało.

Koniec czekania: zmarnowane 3 dni (koszt jedzenia, mieszkania itp.) to ok. 200zł
Naprawa: 15 złotych nie licząc łożysk. Sama naprawa trwała 30 minut, ale od otwarcia warsztatu do jej rozpoczęcia czekałem 3 godziny. Goście są wyjątkowo niezorganizowani. Nawet po smar do łożysk musiał gdzieś jechać, bo na warsztacie nie miał.

No, przynajmniej mam nagrodę pocieszenia: fajną adventure – słit-focię.

Na miejsce podwiózł mnie policjant dorabiający jako taksówka po godzinach. Po drodze złapaliśmy gumę – ha ha!

Centrum obsługi ruchu wyjeżdżającego w Boliwii – na granicy z Paragwajem w środku dżungli.

 

Już na zakończenie droga mnie pokąsała – zaliczyłem glebę i dostałem pancerfaustem w palec od kikuta rozbitego lusterka. Nie pomyślałem żeby go wykręcić i mnie pokarało!


Ale droga, ożłopawszy się mojej bohaterskiej krwi postanowiła odpuścić. Schowała za pazuchę błoto i wyciągła i rozwinęła asfalt, którym mogłem delektować się ciesząc na myśl o posiadaniu widocznej blizny po wspaniałej przygodzie.
Już wyobrażałem sobie jak piękne dziewczę, wtulone w mę włochatą pierś spyta: „a skąd ta blizna?”, a ja odpowiem „z samego serca Amazonii, z pełnych krokodyli bezdroży boliwijskiego hinterlandu”. „och!” zakrzyknie bladym z wrażenia głosem i przytuli się jeszcze mocniej.

 

Koniec męczarni: przede mną PARAGWAJ!!!!!


Ja tylko chcę dodać, że rzeczywiście miałem przed sobą tylko asfalt. Za wyłączeniem króciutkich odcinków asfaltu tak zniszczonego, że go nie było widać – ale to może 2-3 km, czyli tyle co nic. Szacuję że po dołach i nieużywanych drogach przeawanturowałem się około 2500-3000 km z całej trasy 15 000.
Błocko i wertepy solidnie mi się dały we znaki. Sam zjazd z Andów do Dżungli, licząc odcinek 340 km (w tym BEZ ASFALTU to ok 220 km) zabrał on około 17 godzin ciągłej jazdy (nie licząc snu i postojów).


Cz. 12 – Paragwaj i wodospady Iguazu: 2000km na gazie

Print Friendly, PDF & Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *