Paragwaj przywitał mnie za pomocą asfaltu
(czasami jeszcze droga odgrażała się takimi niespodziankami – generalnie było trzeba jechać bokim drogą polną, ale ludzie,w tym i ja, radzili sobie jak mogli)
… i przyjaznych i znudzonych żołnierzy
Którzy napoili mnie z kompanijnego kufla i dali wodę na drogę. Mam od nich zarąbisty suwenir w postaci plakietki.
Napity ruszyłem w dalszą drogę, która była wyjątkowo piękna. Otóż od granicy do punktu podbijania paszportów jest około – uwaga! – 300 km (słownie TRZYSTA KILOMETRÓW) jazdy.
Zrobiło się ciemno, ale ponieważ księżyc był w pełni, droga zalała się (słowo użyte celowo) jego blaskiem.
żeby nie było zbyt pięknie, co jakiś czas zdarzały się przerwy w asfalcie. Rozpędzanie się powyżej 60km/h było bardzo ryzykowne, bo takie wyrwy mogły mieć i po pół metra w dół.
Okazało się rano, że namiot rozbiłem przy obozowisku ekipy remontującej drogę.
Która podzieliła się ze mną śniadaniem…. RACUCHAMI O SMAKU TAKIM, JAKI ROBIŁA Św. pamięci moja babcia!
Pychota! Oto moi dobroczyńcy
Na koniec pozwolili mi się pobawić pancernikiem. Żeby tak Pearl Harbor mi pozwolili….. Ale chyba nie da rady i pancernik Paragwajski musi wystarczyć. (kraj ten nie ma dostępu do morza, stąd pancerniki są mniej imponujące)
Dojechałem w końcu (oo 300 km) do pierwszego miasteczka.
Wszyscy byli zalani – trochę podobnie do mnie.
Poniewaz nie było bankomatu, nie miałem kasy na benzynę – dogadałem się jednak w sklepie na cashback – raczej nietypowa opcja. Wpierw próbowałem układu z przygodnym klientem: za jego zakupy zapłacę moją kartą, a ona (kobieta) da mi gotówkę na benzynę. Ale się przestraszyła! Ha ha!
Ale sprzedawca dość łatwo zakumał co mówiłem moim niezgrabnym hiszpańskim. Pomógł zapewne ogólno-niedomyty obraz zarośniętego motocyklisty.
Potem przyszła pora na stempel w paszporcie. TAK! Dopiero 300km od granicy!
Przy okazji zrobiłem fotkę listy poszukiwanych złoczyńców.
Kolejne znamię cywilizacji – można płacić kartą, a gość z obsługi gadał nawet po angielsku!
Sukces! 10 000 km na liczniku!
Dosłownie 4,5 km dalej – JEBUDU!
przednie koło wkręciło mi linkę od prędkościomierza.
Dobrze, że nie pofrunąłem!
To są ulice Asunction – stolicy Paragwaju. Przejechałem zamroczony przypadłością polarników (biegunką).
Oczywiście praca nie odpuszcza – codziennie 3-4 godziny muszę spędzać przy internecie. To jest dom kultury, w którym Internet jest za darmo.
Tykwy – pamiątki dla turystów
I pan holujący pień drzewa.
Zrobiło się nostalgicznie – kolor ziemi podobny jak w Astralii.
Wydajemy resztę lokalnej kasy…. i wodospad!
Wodospady Iguazu:
Natchniony filmem Misja z Robertem De Niro (z muzyką Ennio Morricone) dotarłem do celu: najsłynniejszych wodospadów na świecie
Normalny człowiek wypstrykuje klisze i wraca do domu. Jednak pozostali chcą się przywitać z wodospadem i zrobić z nim niedźwiedzia a nawet wypić bruderszafta. Co też uczyniłem.
ups! Murzyn się ubiera w strój przeciwdeszczowy. Będzie mokro.
I było. Wjechali skubani praktycznie do samego końca.
Aha. I w końcu dotarłem do cywilizowanego kraju. Paragwaj był taką fajną strefą przejściową.
Teraz dodatkowo zamiast spać po krzakach, zostałem (łatwo) zmuszony do rozstawienia namiotu w takim hostelu
Dodatkowo zostałem bohaterem dnia dla podróżników szlafrokowych. To są tacy podróżnicy, którzy zamiast walczyć o przetrwanie, stołują się po restauracjach i śpią po hotelach.
Co to za podróż że można w nią się udać w klapkach? Ale nie psujmy nastroju. Ta pani chciała mieć ze mną dzieci. Powiedziała, że jej siostra też.