– to jest mój nowy motor. Postanowiłem przetestować produkt chiński.
W sumie nie było źle – dojechałem do mety po 15 tys kilometrów. Nippońska Yamaha w Australii rozwaliła się po 13 tysiącach.
Chile i gwiazdy (początek podróży)
Pierwszym punktem programu była wizyta w polskim obserwatorium astronomicznym w Las Campanas:
(Powyżej to antena jest tylko antena komunikacyjna. Służy do zamawiania pizzy z najbliższego miasta oddalonego o 200km)
Tak wygląda centrum sterowania jednym z amerykańskich teleskopów, które tam stoją i wykrywają nadlatujące ufoloty, meteory oraz promy kosmiczne z Brusem Willisem szukającym ropy. Wielu z Was pewnie przeoczyło to połączenie – be względu na kompetencje astronautyczne NASA wysłała w kosmos najlepszego dostępnego poszukiwacza ropy. Następnym razem ściszcie patetyczną muzykę w stylu „God bless America”!
A tak wygląda polski teleskop od środka:
A tak od zewnątrz:
Cała wycieczka udała się dzięki uprzejmości miejscowego rezydenta – capo di tutti capi polskiej astronomii!
Inne epizody:
Podróż drogą wzdłuż wybrzeża wyglądała DOKŁADNIE TAK JAK MOJE WYOBRAŻENIA WYKREOWANE NA PODSTAWIE PATRZENIA NA MAPĘ W ATLASIE: klifowe wybrzeże opadające do morza
… przy akompaniamencie zachodu słońca.
I biwak nad brzegiem pacyfiku
W oczekiwaniu na tsunami zrobiłem rozbieraną sesję zdjęciową fal
„taaaak, świetnie… teraz powoli zdejmij bluzkę i uśmiechaj się….
… a teraz sam zdejmij spodnie, baranie. Tak kończy nieostrożny fotoreporter wojenny!
A tak wygląda śniadanie podróżnika – buła z serem i kakao.
’
Obwośny lekarz:
W Chile co prawda nie ma prawdziwej cywilizacji (prawdziwa jest tylko aryjska, jak głosi nauka Rzeszy!) ale starają się jak mogą. Oto przenośna przychodnia – barakowóz ginekologiczny. Takie konwoje w Chile jeżdżą od miasteczka do miasteczka.
Epizod z drogi: wrak spalonej ciężarówki, w który o małego słonia nie wjechałem, bo stał na środku pasa.
I kilka fotek z trasy – przez setki kilometrów jechało się albo wybrzeżem, albo trochę w głąb – gdy wybrzeże było niedostępne.
W jednym miejscu wymienili mi oponę, która załapała purchla – telepałem się z nim ponad 100 km. Następna możliwość wymiany za kolejne 400 km.
Restauracja w miasteczku dla kierowców.
Ta pani przyrządza mi rybę – w sprytny sposób uderza w nóż kamieniem!
Ale najlepsza niespodzianka była w sali jadalnej
Na kalendarzu moim zdumionym i właśnie przecieranym oczom ukazuje się budynek TAIPEI 101 – słynny tajwański wieżowiec!
Peru: droga zawiewana przez piasek z pustyni piaskowo-djunowej.
Baquedano
Słynne chilijskie miasteczko o historycznym znaczeniu.
Odwiedzającym Chile polecam muzeum kolei – wstęp wolny. Można do woli łazić po lokomotywach.
Namiot rozbiłem niedaleko odkrywkowej kopalni żwiru.
.
Wizyta w kopalni Santa Maria
W pewnym momencie droga nie dała dalej iść wybrzeżem – asfalt skierował się w głąb lądu.
Nie ma tego złego… potem wróciłem i tłukłem się po wertepach przy oceanie, ale póki co zajechałem trochę w bok do terenu z licznymi kopalniami.
Trafiłem na taką pilnowaną przez jednego górnika – reszta załogi pojechała akurat tego dnia do najbliższego miasta – tzn. zasypanego pyłem miasteczka z 30 blaszanych domków.
Tu dostaję na pamiątkę kawałki rudy – przytargałem je ze sobą!
Potem dostałem ciepły posiłek
I zostałem oprowazony po kopalni i okolicy. Poniżej ich ogródek, w którym hodują pomidory. Te nędzne i żałosne na wpół zasuszone pędy to jedyne rośliny w promieniu dziesiątek kilometrów, a zarazem powód do dumy dla podlewających je górników.
Tak wygląda ich prysznic – mój pierwszy od 4 dni!
A tak spiżarnia:
Bardzo miło wspominam te chwile. Goście żyją tam sobie i ciężko pracują w całkowitym odcięciu od cywilizacji! Założę się, że ci górnicy to byli komandosi, słynni szpiedzy i inne tego typu pustacie, kryjące się przed MOSADem i innymi agencjami z syndromem niewygasającej pamięci.
Bo do tej kopalni trzeba było kawałek pobłądzić – nie myśleliście chyba że zatrzymam się gdzieś tam przy samym asfalcie?
To było nawet nad chmurami! Fantastyczny widok. Zdjęcie nie oddaje klimatu.
.
A tu już wróciłem na szlak nadmorski…
Przy drodze leżało to coś – do dziś budzę się po nocach rozmyślając co to miało znaczyć.
Wyjazd z trasy nadmorskiej był top-adventure.
Okazało się, że mapa kłamie (jej zdjęcie zrobiłem z ręki innych zagubionych – młodego małżeństwa z miasta Antofagasta.
Okazało się po pewnym czasie błądzenia, że trzeba było pojechać taką jedną straszliwie zagruzowaną drogą pod górę.
Dopiero po jakimś czasie droga zaczęła wyglądać na przejezdną, a w końcu stało się w miarę jasne, że prowadzi dokądś!
Czyli do asfaltu. Zanim to się jednak nie stało – zaliczyłem piękną przełęcz o zachodzie słońca. Kolory gór były tak niesamowie, że co chwila robiłem zdjęcia.
A na sam koniec – rafineria już po zmroku.
Gejzery i San Pedro de Atacama
Cmentarz w porzuconej osadzie w drodze do San Pedro
To półka sklepowa w miasteczku u stóp Andów – San Pedro de Atacama
A tak wygląda droga do gejzerów Tanto. Miałem nadzieję na podróż przy słoneczku – pół dnia w jedną stronę. Ale w górach, jak to w górach, zrobiła się pogoda w kratkę. Słońce na zmianę z deszczem, śniegiem i gradem. A wyboje były pierwsza klasa.
Po dotarciu do celu – nagroda. Ser z bułą
A potem czekała mnie mordęga z drogą powrotną.
Pomoc górnika w Iquique
Droga do wybrzeża leciała jak strzał z lasera. Ale zanim się wyprostowała, czekała mnie przeprawa przez kręte góry – przy świetle księżyca w pełni. Dało się jechać z wyłączoną przednią lampą, co też uczyniłem. Wrażenie niesamowite.
W sklepie spożywczym pani właścicielka umyła moje menażki, a staruszka robiąca zakupy dała mi w prezencie jabco i pomidora.
Tradycyjnie wjechałem najwyżej jak się dało – żeby zobaczyć co jest na końcu drogi.
A na jej końcu byli goście, którzy siedzieli sobie przy drinku i sjestowali. Jak podeszli to już chciałem spierdzielać, ale okazało się, że są przyjaźni i w minuta osiem zostaliśmy super kumplami.
Naprawili mi bagażnik – tym razem już tak, że do końca podróży mi się nie rozwalił!
Ten motor musiał tak stać ze 20 lat – sądząc po korozji w tak suchym powietrzu. Na rączce wiszą gogle – NIKT ICH NIE DOTKNĄŁ PRZEZ TEN OKRES CZASU. Przynajmniej takie to sprawiało wrażenie.
Wizyta w kopalni
Po drodze zobaczyłem kopalnię tuż przy asfalcie.
Tak wygląda ich barak mieszkalny – cała ekipa to raptem 6-7 osób.
Pomyślałem sobie, że może jak poproszę, to mnie na chwilę wpuszczą.
Ale okazało się, że wolą spełnić moje skryte marzenie:
gość zabrał mnie na pół godziny zwiedzania
Pozwolili nawet pobawić się elementami spłonek elektrycznych i pomacać laski dynamitu – LEPSZE NIŻ CYCKI!
Niestety zdjęć nie pozwolił zrobić.
Koniec wycieczki!
A teraz – myk myk do sklepu z pamiątkami.
Przebierać wybierać. Facet specjalnie dla mnie rozwalił wielki głaz i wyszukał jak najpiękniejszy kawałek rudy!
Tak się uświnił aparat po całej tej wycieczce
A po całym dniu znowu w drogę – zachód słońca….
i biwak!
Następny wpis:
Cz. 5 – Starcie z oddziałem Chilijskiej armii