Gdzie jest najbardziej niedostępne miejsce na wyspie Tajwan?
Tu:

Tak w znacznej części wyglądało przejście przez szlak do odciętej od świata wioski, poprzerywany w licznych miejscach przez obsunięcia zboczy i lawiny. Sapanie, które słyszysz, to nie ze zmęczenia ani nie telefon od zboczeńca. To adrenalina. W dół po lewej zbocze nadawało się jedynie do turlania z krzykiem przez 20 metrów. Ci, którzy tracą przytomność przy pierwszym fikołku, albo roztrzaskują czaszkę na pierwszym kamieniu, to szcześliwcy… dalej zbocze urywa się pionowo, oferując miłośnikom mocnych wrażeń majestatyczny, pozbawiony pretensjonalnych okrzyków, lot swobodny do najeżonego zębiskami skał potokowi ok. 100-150 metrów w dole. Aha, tam w tle też jest ścieżka – widać wyraźnie, prawda?

 

Ale jak tam się znalazłem? Zacznijmy od początku. Otóż w czasie chińskiego nowego roku szkoły są pozamykane na głucho. Jest to złota okazja, aby złapać oddechu od tajwańskich restauracji, które nienawidzę.

Gdyby ktoś nie wiedział, to problem hałasu w nich (kliknij po wpis) jest nadal aktualny. Swego czasu przekonali się o tym rosyjscy naukowcy w słynnym syberyjskim odwiercie. To szczera prawda! Postępowi naukowcy K-raju Rad postanowili pobić kapitalistów na polu geologii i wywiercić najgłębszą dziurę na świecie. Odwiert miał oficjalnie 14 km:

 http://zhistorii.blogspot.tw/2013/10/rosyjska-dziura-do-pieka-najgebszy.html.

Okazało się, że Ruscy dowiercili się do piekła, ale że w oficjalnej propagandzie komunistycznej piekła nie ma, sprawę wyciszono, a uczestników wierceń zesłano na Syb…  Ups! Już na niej byli, więc nie ma sprawy.

Prawda jest jednak taka, że Ruscy znowu sobie popili i z rozpędu przewiercili się do Chin. A precyzyjniej – na Tajwan. A jeszcze bardziej precyzyjnie – do pierwszej z brzegu restauracji w porze lunchu.

I dlatego właśnie znalazłem się w bezludnej dolinie. Zamiast słuchać rozjazgotanych Tajwańczyków, których mam na co dzień, chciałem spędzić 2 tygodnie w terenie i żreć posiłki z ręki pod sklepem. Z daleka od stresu i nerwów. Aha!

ETAP PIERWSZY

To eksploracja wąwozu w wysokich tajwańskich górach.

Jednak to nie restauracje i hotele przyciągnęły moją uwagę, a porzucone wioski i chaty na końcach ścieżek zarośniętych wysoką trawą (dokładnie taką jak w filmie Zaginiony świat.)

Oto jedno z takich miejsc. Noc spędziłem w śpiworze śpiąc na starej desce, którą położyłem przy rozpalonym wcześniej ognisku. Na zadane pytanie odpowiadam: nie nie udało mi się spalić ani chaty, ani lasu. W przeciwieństwie do słynnego amerykańskiego pisarza H. D. Thoreau, któremu ta sztuka się udała. Może jestem nie dość słynny. Jeszcze.

W dalszym toku narracji doszedłem do miejsca, w którym szlak został zarwał się i wpadł w przepaść. Żarłem tam tradycyjne „śniadanie na końcu drogi” i czytałem książke, gdy nagle zostałem zaproszony do samobójczej wyprawy przez szlak, który – jak mi powiedzieli przechodzący pomimo – został zniszczony przez tajfuny i lawiny w kilku  miejscach. Z dziewięciu kilometrów dwa to przeprawy przez takie zawaliska jak na załączonych obrazkach.

Początek rzeczywiście śmiertelnie niebezpiecznych ścieżek był tu, obok zagrzebanego pod lawiną skutera:

Dwa lata i rok wcześniej już dwa razy właśnie w tym miejscu podkulałem ogon i rezygnowałem z dalszego marszu. Ten niegdyś bardzo popularny szlak turystyczny został zniszczony w 2012. Wtedy wszyscy mieszkańcy wyprowadzili się z gór do miasta na dole – Park Narodowy powiedział, że ma to w dupie i nie będą nic naprawiać.

I tu właśnie zaczyna się opowieść… nie wszyscy mieszkańcy zeszli z gór do miejsc z zasięgiem internetu. Wszyscy, oprócz jednego. Na końcu szlaku zamieszkana jest jedna sadyba. Żyje w niej starszy dziadek, którego żona i syn raz-dwa razy w tygodniu przychodzą z zaopatrzeniem.

Jeszcze dwa lata wcześniej jeden z mostów wiszących wyglądał tak, jak w tym wpisie.

Na poniższym zdjęciu widać ścieżkę i linę, której można, a nawet trzeba się trzymać. Czarne coś na styku nieba i zbocza to łeb psa, który chwilę wcześniej przeszedł tamtędy bez trzymanki.

Tak wygląda przeprawa przez zerwany i powykręcany most wiszący:

Na końcu szlaku jest opuszczona wioska-osiedle. Kiedyś wioska była zamieszkana przez około 300 osób. Teraz żyje w niej, otoczony psami, tylko jeden, najtwardszy człowiek:

Przez kilka dni pomagałem mu robić posiłki i pielęgnować drzewka owocowe.

A to mój pamiątkowy nóż, który wysępiłem od Indian Navaho. Właśnie jest ostrzony porządnie przez tego pana, aborygena z ludu Bulun, lubiącego – nie da się ukryć – wieść życie hen wysoko, gdzie urząd skarbowy (to na plus) i internet (to na minus) nie sięga.

 

W przerwach między pracą, a odsypianiem zaległego snu, zwiedzałem opuszczone domostwa. W tym wypatrzyłem kalendarz z ostatnią niezerwaną kartą z sierpnia 2012.

 

A to najbliższy na Tajwanie odpowiednik kartofla, zwany tutaj yi-tou. Po posypaniu solą nawet smakował jak ziemniak z ogniska. Pychota.

Centrum władzy duchowej nad wioską był katolicki kościółek. Teraz jest zamknięty na cztery spusty. Bóg, mam nadzieję, został na zewnątrz. Teraz jedynym śladem aktywności tego miejsca jest zapalany przez fotokomórkę krzyż. Ale nikt tego krzyża nie ogląda.

Sześć dni spędziłem pracując i obżerając się rzeczami podgrzewanymi na ognisku:

Nom nom nom!

 

Perypetie z psami

Powiem jeszcze, że te psy były kompletnie zdziczałe i odwykłe od ludzi. Nie mogłem robić żadnych gwałtownych ruchów i oddalać się od ich pana na więcej niż 5 metrów. Inaczej atakowały. Cała wataha liczyła razem 12 sztuk.
Raz się zrobiło śmiesznie, bo we dwóch odwalaliśmy ze ścieżki kamienie, które sypały się uparcie w jednym miejscu. Po robocie szliśmy w dół na obiad, a ja jak zwykle szłem (wiem, wiem, powinno być „szedłem”) 20 metrów z przodu.  Wtedy kilka z tych psów-skurwysynów pogoniło za mną.

Byłem przygotowany. Już zawczasu trzymałem w garściach szuflę na wypadek takiego momentu. Gdy te czarne skurwysyny dobiegły – ulubiona rasa psa na tajwanie ma czarne umaszczenie – jednym, przemyślanym wcześniej płynnym ruchem z półobrotu przywaliłem jednemu prosto w łeb! Zaliczył centralnie – aż się rozległo!

Zaskomlał i pobiegł dalej. Rozcięło mu skórę na pysku i trochę był skołowany. Właściciel go opatrzył… a po 10 minutach był gotowy znowu mnie atakować. Pies, nie właściciel.

Droga powrotna

Było ciężko. Jedno miejsce na szlaku było tak niebezpieczne i tak mnie przeraziło, że pierwszej nocy na miejscu śniło mi się w koszmarze. Bo wiedziałem, że będę musiał przez nie jeszcze raz przejść żeby wrócić do cywilizacji, bo na helikopter mnie nie stać.

Tak wygląda początek (a raczej koniec) zniszczonego mostu wiszącego. Ledwo się trzymał kupy. Moi gospodarze się tym nie przejmowali. Naprawili co trzeba, byle dało się przejść.
Wszystko było sklecone na odpierdziel, zupełnie jak w filmach przygodowych.

Widok już ze stanowiska na mostku:

A tak wyglądały najbardziej niebezpieczne odcinki. Najgorzej było, gdy ścieżka schodziła w dół. Bywały „schodki”, które w oczywisty sposób tylko czekały, aż mocniej się na nie stąpnie – struktura zbocza to zbity pył skalny mocno zerodowany przez deszcze. Dookoła tych wykutych łopatą, albo pewnie czubkiem kalosza, kurwa – stopni było pełno wymytych przez deszcze szczelin. Przed jednym stałem z minutę kombinując jak postawić stopę, żeby było jak najdelikatniej – różnica poziomów 40 cm, a nawet pobieżne oględziny pozwalały stwierdzić, że każde mocniejsze stąpnięcie równało się osunięciu całego odcinka ścieżki. A w dole przepaść jak w Awatarze. To miejsce mniej więcej takie jak te na zdjęciu pani z pieskiem poniżej.

W niektórych miejscach wzdłuż ścieżki przymocowana jest poręcz. Co, mówiąc bez cenzury, oznaczało kawałek starego, popękanego wężyka ogrodowego. Większość prętów zbrojeniowych, którymi był przybity do zbocza, można było wyciągnąć ręką – niczego się nie trzymały i chodziły lekko jak u k…wy z trzydziestoletnim stażem w wojskowym burdelu.

Jakikolwiek fałszywy krok skończyłby się nieuchronnie sturlaniem się na samo dno wąwozu. Wartość poręczy była więc czysto psychologiczna. Zapewniam jednak, że to wcale nie mało. A w niektórych momentach to nawet wszystko. W jednym miejscu tak kurczowo trzymałem ten wężyk posuwając się do przodu, że rozharatałem sobie łapę o jakieś druty, którymi był ozdobiony („przytwierdzony do zbocza” nie oddawało stanu faktycznego, patrz wyżej) i doczepiony do zbitego piachu, z którego składało się zbocze.

A  już na zakończenie: tak wygląda przysłowiowy spacerek z pieskiem w parku w wykonaniu tajwańskich aborygenów.

Słowo o aborygenach

Gdyby ktoś nie wiedział… podejście do życia, a konkretnie dziki upór i wytrwałość lokalnych aborygenów jest bardzo specyficzne.
Moją wieczną sympatię hurtowo zyskali, gdy dowiedziałem się o następującej sprawie. Otóż najdłużej służący żołnierz Imperialnej Armii Japonii, kryjący się po dżunglach do lat 70-tych, był nie rodowitym Japończykiem, ale właśnie Tajwańskim aborygenem. Imię jego to Attun Palalin. Szacun, kurwa!
Proszę bardzo, link do Wikipedii: http://en.wikipedia.org/wiki/Teruo_Nakamura

BTW, miałem kiedyś dziewczynę z tego samego szczepu. Strach było podnieść głos.

Podsumowanie

Ten gość żyjący w wiosce kompletnie odciętej od świata to drugi, taki sam kozak.
Nikt przy zdrowych zmysłach, oprócz jego żony i syna oraz sporadycznie jeszcze innych dawnych mieszkańców, nie postawi tam stopy ani ręki. Ktoś, kto naprawdę nie musi, nie zbierze się nawet, żeby przejść przez osuwisko na pierwszych stu metrach.

Cała historia jego żony, która kilka razy w tygodniu przechodzi przez te osuwiska i przepaście, żeby przynieść mężowi jedzenie, jest zupełnie nie do pobicia w kategorii „opowieści o poświęceniu w małżeństwie”. Dla nich to obcowanie z ryzykiem oczywiście jest normalne i przywykli, ale to dla nich. A może tylko tak mówią, żeby siebie uspokoić.

Na pamiątkę przyjaźni dostałem od mieszkańca zaginionej wioski nóż aborygeński. Trudno sobie wyobrazić nóż, w który zaklęte jest więcej ludzkiej pracy (nóż ma na oko 30-40 lat), a jeszcze przy tym zaciętości ducha i uporu. Szczególnie dobrze widać to w jego poklejonej taśmą izolacyjną i sfatygowanej latami używania drewnianej rękojeści. Gdy w innym miejscu poprosiłem o dorobienie pochwy (chodzi o pokrowiec na ten nóż – nie planuję zmiany płci), cały czas patrzyłem rzemieślnikowi na ręce, żeby nie zrealizował dodatkowej, niedźwiedziej, usługi wymiany rękojeści na nową i piękną.

 

 

ETAP DRUGI

Przeprawa przez góry. A konkretnie przez Hehuanshan. W najwyższym punkcie droga wspina się na 3200 metrów.

A potem oczywiście z górki:

Błąkając się po krętych górskich drogach dotarłem do położonej na stoku wyrąbistej góry z wioską aborygenów przy podstawie.  Na szczycie góry była plantacja herbaty z po prostu cudownym widokiem na jedyne na Tajwanie godne tej nazwy jezioro – Sun Moon Lake.

 

Przejazd przez centralny Tajwan i Alishan (górę Ali)

 

I nadmorskie skarpy w położonym najbardziej na południe cyplu z miejscowością wypoczynkową Kending. Miejsce wybrane na popas to idealna pozycja na CKM strzelający do aliantów na plaży Omaha.

I już tradycyjnie na sam koniec wędkarz obmywany przez fale przyboju. To tajwański odpowiednik jelenia na rykowisku.

 

Szczęśliwego Nowego Roku! Chińskiego.

 

 

Print Friendly, PDF & Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *