Do kapitalistycznej bramy w kosmos, czyli przylądka Canaveral, dojechałem z przygodami – błądząc i odczuwając głęboki kompleks niższości.
Na miejscu mój skromny pojazd zdecydowanie wyróżniał się na minus pośród innych zaparkowanych bolidów jednośladowych:
A próba wcześniejszego dotarcia na miejsce (żeby nie stać w kolejce do wejścia) skończyła się na blokadzie autostrady:
Na dodatek chwilę wcześniej zachłysnąłem się przedwczesną radością z dojechania na miejsce. To poniżej to nie stanowisko startowe, tylko jakaś fabryczka 10 mil przed terenem NASA. Ewidentnie zbudowana, by zmylić penetrujących ten teren szpiegów przybyłych z mniej rozwiniętych krain.
Po porażce wizerunkowo-logistycznej przystąpiłem do zwiedzania. Wielkie wrażenie robi ten wielgachny budynek postawiony pośrodku płaskiej przestrzeni. Jest to Vehicle Assembly Building, czyli inaczej garaż na rakiety.
Z daleka wygląda niepozornie,
ale w rzeczywistości ma 160 metrów wysokości, a każda gwiazdka na namalowanej fladze ma 1,8 metra średnicy. Tak wygląda od środka:
Pamiętajmy, że cały amerykański program kosmiczny opiera się na wynikach pracy jednego człowieka. Jest nim Werhner von Braun – twórca rakiet V1 i V2.
Von Braun przeszedł do Amerykanów w ramach wielkiej operacji wywiadu o kryptonimie „Paperclip” – patrz zdjęcie niżej. Polegała ona na wyciągnięciu z pokonanych Niemiec tylu naukowców i technologii, ile tylko się dało. Na wyścigi z Ruskimi.
W rezultacie technologie opracowane przez Amerykanów nie za bardzo sprawdzały się w praktyce. Przykład mieliśmy w 1986 roku, co dokumentuje poniższy kawał:
Q: How do we know Christa MacAuliffe had dandruff?
A: They found her Head & Shoulders floating in the ocean.
A jeszcze pomiędzy katastrofami 1986 i 2003 próbowali ośmieszać Ruskich. Szef NASA wyśmiewa konkurencje głosząc: „Pamiętajcie, sowiecka stacja kosmiczna ma 10 lat. Większość z nas nie ma nawet tak starych samochodów.
http://youtu.be/YJW2JpFglyE?t=4s
Sytuacja ewidentnie wymagała wizyty osobistej w imperialistycznym amerykańskim centrum kosmicznym.
Jego apogeum miał być start rakiety wynoszącej na orbitę satelitę szpiegowskiego.
Spodziewałem się czegoś takiego:
http://youtu.be/JZDKbRWGqTw
a zobaczyłem psią kupę. Niestety niska podstawa chmur pozwoliła się nacieszyć jedynie 3 sekundami całego spektaklu. Zamiast wyrąbistego filmiku mamy więc to:
NIC!
Dlatego apogeum całej wizyty został prom kosmiczny Atlantis.
I teraz już zupełnie na poważnie: kosmolot ten robi porażające wrażenie.
Każdy bachor, którego zawloką tam rodzice, po dotknięciu korpusu promu jak zaczarowany (na przykład tak jak w filmie Indiana Jones i świątynia zguby) 20 lat później wstępuje w szeregi NASA. Podświetlenie jest fenomenalne.
Inną atrakcją jest platforma startowa, z której wzlatywały misje księżycowe Apollo, oraz słynna misja rozbicia meteorytu z 1998 roku, pokazana w filmie Armageddon.
Tak wygląda lekko używany deflektor odrzutu :
Same misje księżycowe to cały osobny pawilon, w którego środku Imperialiści schowali rakietę Saturn V.
Mają rozmach skurwiszony.
A Inne atrakcje pawilonu to możliwość dotknięcia kawałka księżycowej skały, co też skwapliwie uczyniłem.
Kapitaliści nie ograniczali się w żadnej efekciarskiej sztuczce. Nastrój budowały takie rekwizyty jak:
kapsuła załogi z misji Apollo,
kopie gazet informujących o lądowaniu Imperialistów na księżycu:
Oraz odtworzenie sekwencji startowej w centrum kontroli lotów:
Wszystko to, jak wiemy, to pic na wodę, gdyż pierwszym człowiekiem na księżycu był bohater Związku Radzieckiego Porfiryj Jebanow. Ostatnio także Islandia kontestuje obie wersje i forsuje swoją.
ale my wiemy lepiej. Nie było żadnego lądowania na księżycu. Dokumentuje to ten oto film:
W innym miejscu swojej ekspozycji imperialiści wyeksponowali dyszę promu kosmicznego Columbia,
w której deprawował nieletnią córkę szefa jeden z bohaterów filmu Armageddon:
Dysza uległa potem uszkodzeniu od silnych rytmicznych wibracji, pięciokrotnie przekraczające rezerwę bezpieczeństwa wyliczoną przez inżynierów NASA.
Jaki był z tego „cost of lives” w 2003 roku, wszyscy wiemy.
A tak na marginesie, teraz już wiadomo, skąd nazwa tego członu statku kosmicznego. „Dysza” bo dobiega z niej „dyszenie”. Jest ulubionym miejscem schadzek kosmonautów („jutro mogę zginąć”) i poderwanych niewinnych dziewic („aha, to w takim razie zabezpiecz przetrwanie swojego materiału genetycznego. Może dzięki temu dadzą mi rentę po tobie jak zginiesz rozerwany w próżni, a ja gdy już się wypłaczę, znajdę sobie następnego. A rętę będę przepuszczać na kapelusze i podwiązanie jajowodów. Och! Bierz mnie teraz!!!”).
Aż strach pomyśleć co by było gdyby Niemcy mieli więcej czasu na dokończenie rakiet w czasie II wojny