Wyprawa urodzinowa w wysokie góry zaczęła się od wizytacji aborygenów w połowie drogi.
Potem zaczeło się robić coraz wyżej
Były nawet tunele.
Nic jednak nie przebije tego:
Po osunięciu się jednego zbocza gór jedyna droga do wioski górskiej wygląda tak:
Na początku nawet mi przez myśl nie przeszło, żeby postawić stopę (życiową) na częściowo rozwalonym moście wiszącym. Jak się jednak okazało, most jest używany i nikt z tego powodu nie robi scen.
Nadarzyła się więc okazja do tego, aby zerknąć na to, co jest po przysłowiowej drugiej stronie.
Mili gospodarze jeżdżą tym w obie strony i nawet nie przesuną niedopałka z jednego do drugiego kącika ust. A mi łapy od adrenaliny tak latały, że ledwo to zdjęcie zrobiłem.
Przeciągnęli mnie w jedną stronę sami, a potem powiedzieli, że z powrotem muszę sam, bo oni sobie idą dalej i dziś już nie wrócą.
Się przymierzałem jak pies do jeża z 20 minut ale jakoś poszło.
W następnym rozwalonym miejscu – zawróciłem.