Po środku samego środka Australii planiści wybudowali świętą górę Aborygenów, zwaną przez nich samych ULURU, a przez potomków bandytów i złodziei, zsyłanych do Australii przez Imperium Brytyjskie – AYER’s ROCK.
Po krótkim objeździe na motorze, spróbowałem dogadać się z górą, aby pozwoliła mi na drodze wyjątku wejść na swój teren.
– Święta góro! – zawołałem. – Pozwól mi wejść na siebie!
Góro, góro, a gdzie masz dupę?
Rozeźlony w akcie desperacji wykrzyknąłem: – Góro, sznurowadło ci się rozwiązało!
– Co?! Gdzie? – zdziwiła się góra i schyliła się w dół.
Wtedy błyskawicznie zastosowałem ulubioną technikę znanego wszystkim ostatniego sprawiedliwego – kop z półobrotu.
Góra zaryła paszczą w glebę, ale szybko się podniosła.
– Dobre. Udało ci się to. Okazałeś się przebieglejszy ode mnie. W nagrodę powiem ci tajemnicę. Nie jestem zwykłą górą. Jestem meteorem. Udało się osiąść na ziemi łagodnie dzięki antygrawitacji. Natomiast mój kolega Gosses Bluff zaliczył dzwona prosto między oczy, bo zagapił się na cycki Księżyca (Księżyc była kobietą – tak jak Kopernik). Zawsze był trochę gapowaty.
I na tym rozmowa się skończyła. Wziąłem więc i pojechałem kawałek dalej – do góry Kata Tjuta – 44 km na zachód.
Góra musiała zostać już ostrzeżona o moim przybyciu, bowiem już przy dojeździe dostrzegłem szereg znaków zniechęcających:
(po angielsku ” DROGA SIĘ KOŃCZY”)
.
Polazłem na rekonesans do wąwozu, który wydawał się zachęcający. Góra jednak zaszumiała wiatrem, zachrzęściła lawinami i buczący głos, dochodzący telepatycznie do mojego układu wegetatywnego układu nerwowego. Usłyszałem komendę A-KYSZ.
Na samym końcu wąwozu kolejnej świętej góry zobaczyłem kolejny OMEN: „nie przechodzić za ten punkt!”
Tak więc przystąpiłem do Rytuału Połowy Drogi: pożarłem baton mars, napiłem się koli (niestety nie Pepsi!) i z tego najgłębiej położonego serca Australii w mojej podróży zacząłem udawać się na wybrzeże – do Tasmanii.
Część następna:
Van Diemen’s Land