(część pościgowa w trakcie pisania)
Tasmania to kawałek Australii, który obraził się na resztę tej wyspy i odpłynął kawałek na południe. W związku z tą okolicznością, aby się na nią dostać, należy kupić bilet na miejscowy odpowiednik promu Heweliusz.
Po przymocowaniu motoru do podłogi (pokładu) można zabrać się za podziwianie morskich bałwanów w całkowitej ciemności.
O bladym świcie prom dopływa i wszyscy pasażerowie są wyrzucani z kabin na poranny ziąb.
Niestety walił deszcz. Miało to swoje dobre strony – przez 6 godzin licząc od świtu siedziałem uzupełniając załączniki do podań na uczelnię.
Niech żyją wakacje!
Od miłej obsługi dostałem dostęp do źródła zasilania, a nawet darmową kawę. Z tą kawą to chyba liczyli, że mnie ożywi i sobie pójdę gdzieś indziej.
Na szczęście po południu zrobiło się całkiem całkiem i ruszyłem na eksplorację wyspy.
Zrobiła się złota polska jesień.
Godzinę później znowu zaczął walić deszcz. i walił przez cały czas.
Gdy doturlałem się na drugi koniec wyspy, mokry namiot i śpiwór był jedyną opcją.
.
Diabeł polski spotyka diabła tasmańskiego
Następnego dnia w sumie ku mojemu zaskoczeniu pogoda zrobiła się super. Jednak moje całonocne mantry typu „niech piekło pochłonie taką jazdę” spełniły się – spotkałem diabła.
Te urocze pluszaki to nie prawdziwe diabły, jak polscy politycy z PO, ale zwierzęta endemiczne dla Tasmanii.
Jak opowiadał opiekun tych pieszczochów, żrą one WSZYSTKIE materiały pochodzenia zwierzęcego – łącznie ze sobą nawzajem.
Pokazowe karmienie było bardzo śmieszne: w wybiegu z DWOMA diabłami gość wrzucał JEDEN kawałek mięsa.
W związku z tymi okolicznościami zwierzaki przez ponad pół godziny wyrywały sobie ten kawał z mord, ganiając się dookoła zagrody komicznie przy tym dysząc. Zwierzak, który akurat miał w mordzie rzeczony kawał mięsa zatrzymywał się żeby łapiąc oddech coś z niego użreć. Wtedy drugi dopadał pierwszego (najczęściej od tyłu z zaskoczenia) wyrywał mięcho i gonitwa zaczynała się od początku.
Pokładałem się ze śmiechu. Przypominało to perypetie z tym zwierzakiem:
Karmienie kangurów:
.
Port Artur – kolonia karna
Ja tam sobie spacerowałem, a następnego dnia przeczytałem sobie w Internecie, że w tym miejscu jakiś gość, wkurwiony, że Japońce robią mu nad uchem zdjęcia i planują kolejne Pearl Harbor, załatwił ponad trzydziestu (info o tym w połowie artykułu). Byłem w tym barze! GIT!
29 kwietnia 1996 roku w Port Arthur na Tasmanii uzbrojony w broń półautomatyczną Martin Bryant zabił 35 osób i zranił 20. Strzelał w kawiarni pełnej japońskich turystów, w pobliskim pubie oraz do przejeżdżających ulicą pojazdów. Po zatrzymaniu ten 28-letni mężczyzna o przyjaznym wyrazie twarzy i długich blond włosach był badany przez czterech biegłych psychiatrów, którzy starali się dociec przyczyny tak desperackiego postępku. W wyniku owych konsultacji postawiono cztery różne diagnozy.
Pierwszy z lekarzy stwierdził, że pacjent ma schizofrenię paranoidalną, drugi orzekł, iż jest to psychopatia, trzeci zdiagnozował zespół Aspergera (będący odmianą autyzmu), czwarty zaś ograniczył się do stwierdzenia, iż Bryant nie ma syndromu Aspergera.
.
Tak wygląda kolonia:
—————————
A teraz mały wtręt historyczno-socjologiczny:
Wszyzscy wiedzą, jakie cyrki były z ruskimi gułagami i niemieckimi robotnikami przymusowymi.
To zamienianie ludzi w niewolników dostarczających darmowej pracy było CECHĄ SYSTEMOWĄ określonego typu gospodarki i ekonomii. Bez tej pracy te imperia nie miałyby prawa się utrzymać przy życiu. O ile ekonomia Imperium Rzymskiego była typu łupieżczego (dobrze odmieniłem?) WIĘCEJ TUTAJ, to wiktoriańska Anglia, ZSRR, III Rzesza – wszystko to opierało się na bezwzględnym wyzysku własnych i cudzych obywateli.
TO SAMO CO POTĘPIANI PRZEZ NAS RUSCY I NIEMCY robiło swego czasu wspaniałe Imperium Brytyjskie – i do tej pory nie doczekało się potępienia!
Ludzi brali w dyby za choćby kradzież chusteczki i zsyłani do kolonii karnych na końcu świata PO TO, ABY WŁASNYMI RENCAMI I MRÓWCZĄ PRACĄ WYKUWALI TAM WSPANIAŁĄ PRZYSZŁOŚĆ IMPERIUM.
—————————
Parę urywków z opisów kolonii:
.
A tu padam ofiarą wydajności tasmańskiej policji – zakuli mnie w dyby za sranie po krzakach:
v
Wnętrza domów wyglądają tak, jakby ich właściciele mieli wrócić lada chwila.
.
Wyprawa do Wyspy Tasmana
Po raz drugi okazało się, że jadąc na chybił trafił trafiłem IDEALNIE, tj do miejsca gdzie oferuje się zarąbiste wycieczki morskie, które widziałem reklamowane jeszcze na promie.
.
Tu już po 15 minutach jedna dziewczyna wymiękła i zarzygała burtę w drodze na tył łodzi. HA HA HA!
.
Proszę bardzo – widok z samego dziobu, miotanego w górę i w dół przez rozszalałe Morze Tasmana.
.
Deklarowanym celem wycieczki było oglądanie fauny morskiej – ot i foka!
.
… oraz formacji skalnych – oto jedno ze zdjęć, bynajmniej nie najlepsze.
W końcu płynęliśmy pod wiatr – więc wszystkich innych wymiotło na tył łodzi (który zgodnie z tradycją morską buja najmniej). Wytrwałem tylko ja – zaprawiony jazdą na motorze do kontroli zmysłu rónowagi
Wyspa Tasmana zamieszkana jest prze 3 rodziny pilnujące latarni morskiej, oraz TYSIĄCA kotów, które sprowadzone na wyspęrozmnożyły się w sposób niekontrolowany i wyżarły WSZYSTKIE ptaki. Czym się teraz żywią – nie wiem, bo zamiast pytać dalej obśmiewałem w myślach pierwotną informację.
Wiem tylko, ze kolesie planują wyłapanie tych kotów i przeniesienie ich gdzieś indziej – tak żeby populacja ptaków mogła się odrodzić.
(jak nie będzie komentarzy, to wytropię paru czytelników po ich numerach IP, a następnie załątwię, żeby całą tą kociarnią zaopiekowała się ich sąsiadka)
W drodze powrotnej napotkaliśmy stado delfinów. Ich tradycyjne wyskoki (w języku delfinó oznaczające „Wynoch stąd, wy łyse małpy!) w ostrym świetle zbliżającego się do zachodu słońca były syperanckie.
.
I na zakończenie dnia – zachodzik
Ciąg dalszy: kopiec Kościuszki