Początek pobytu w Mongolii był zachęcający:
Dalej było równie ciekawie. Wjazdowi do Mongolii towarzyszyły także nadzwyczajne zjawiska atmosferyczne.
Zupełnie jak w tym wiekopomnym dziele:
Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia.
Współcześni kronikarze wspominają, iż z wiosny szarańcza w niesłychanej ilości wyroiła się z Dzikich Pól i zniszczyła zasiewy i trawy, co było przepowiednią napadów tatarskich. Latem zdarzyło się wielkie zaćmienie słońca, a wkrótce potem kometa pojawiła się na niebie. W Warszawie widywano też nad miastem mogiłę i krzyż ognisty w obłokach; odprawiano więc posty i dawano jałmużny, gdyż niektórzy twierdzili, że zaraza spadnie na kraj i wygubi rodzaj ludzki.
Wracając do brutalnej rzeczywistości, była to konkretnie zachód słońca + burza. Pioruny trzaskały jak w filmie o Frankensteinie. Niestety nie udało mi się utrafić ze zdjęciem.
Tak więc cały świat duchów wojowników mongolskich, czekających od stuleci na powrót proroka, wieszczony przez wróżbitów, obudził się ku zgrozie współpasażerów i mieszkańców tek krainy piaskiem płynącej.
W stolicy Mongolii deszcz pada ponoć raz na 1000 lat – zwiastując pojawienie się proroka-wodza, który swą mocą przeora świat wzdłuż i wszerz. Dziwne – może w moim pociągu jechał, a ja o tym nie wiedziałem. HA HA!
Tak proszę państwa wygląda tankowanie samochodu po kurki wlewu przed wyjazdem na pustynię.
A tak wygląda postsowiecki wehikuł, który wiózł mnie w nieznane pustkowia i stepy.
A tu wnuczka Dżyngis Hana – to podobno jej przodkini mogła łazić po imperium z workiem złota, i nikt jej ani nie zaczepił (bo brzydka) ani złota nie odebrał (bo nie było wtedy rządów demokratycznych, które złoto kradną, np. tu: Roosevelt złodziej)
Tak wyglądała przez większość czasu autostrada biegnąca przez pustynię:
A to jest mój kierowca – Bu-qie (pisownia chińska).
Tak jak już wspomniałem, nie znał żadnego obcego języka – oprócz paru słów po rosyjsku, typu Charaszo i spasiba.
Jego przydomek, nadany na czas podróży, to Han Solo (zaraz dowiecie się dlaczego)
Na zdjęciu poniżej: odwrotność zachodu słońca (dla niedomyślnych: wschód).
A tu sam zachód słońca na pustyni.
A tu kolacja. Wiatr pustynny zerwał się taki, że nie dało się zrobić jej na zewnątrz.
To jest mapa mojej trasy: jak zwykle jechałem trasą, która była omijana przez innych turystów. Mójkierowca pytał się o drogę przy każdym napotkanym namiocie miejscowej ludności.
Aha – miałem szczęście – do Mongolii przyjechałem w czasie dorocznego festiwalu Nadaam – to tak jakby obcokrajowiec przyjechał do Polski akurat na 1 maj a i pochody pierwszomajowe!
A teraz wyjaśnię, dlaczego mój kierowca nazywał się Han Solo.
Ten Han Solo – gość po prawej, wkurzony że jego przyszła dziewczyna całuje innego.
Otóż nasz samochód co chwila się sypał – niczym ustrój socjalistyczny w PRL – wymagał ciągłych prowizorycznych napraw.
Niestety po raz kolejny rzeczywistość okazuje się znacznie mniej romantyczna niż wymysły imperialistycznego Hollywood. Zamiast zmagać się z krążownikami Imperium i manewrować między meteorytami, mój han Solo właśni uzupełnia wodę do chłodnicy manewrując między stertami piachu. Pod koniec podróży mieliśmy chyba z 10 butelek i dolewaliśmy co chwila wody do pękniętej chłodnicy.
A tą wodę tankowaliśmy w siebie. To studnia-kierat gdzieś w górach w których błądziliśmy – bo droga, która na mapie była, w rzeczywistości była tylko w wyobraźni. Tzn. była tak słabo używana, że w kilku miejscach zupełnie jej nie było widać.
Na szczęście udało się dojechać do pola wydm, celu mojej heroicznej wyprawy.
21
Niestety rzeczywistość nie stanęła na wysokości zadania
wyczucie czasu, wyrobione przez lata praktyki, pozwoliło mi oglądać burzę piaskową z miejsca bardziej komfortowego od jej środka.
Porywy wiatru porywały w powietrze cale płachty piachu – zwłaszcza na szczycie wydmy, na której byłem dosłownie 30 minut wcześniej.
31
Tak wygląda parking pustynny: biedne zwierzęta, to już lepiej je zjeść!
To jakiś kawał wąwozu – ponoć miejscowi tu przekopują w poszukiwaniu skamielin z czsów, gdy cała Ziemia była jednym wielkim Parkiem Jurajskim.
Tutaj mój Han Solo znowu zmaga się z technologią post-sowiecką.
U brzegu zdjęcia widać stragan z pamiątkami – w większości skamieliny. Kupiłem u nich ząb dinozaura – wygląda na prawdziwy.
A tak wygląda oaza na pustyni – trochę wody i większość błota. Ja bym z tego się nie napił.
To jakieś słynne ruiny z czasów Dżyngisa. Jedyna chyba materialna pozostałość po okresie, kiedy mongolskie imperium trzęsło światem w poszukiwaniu złóż ropy.
A to znowu Han Solo w akcji – po raz kolejny moduł napędu hierprzestrzennego – czyli amortyzator, wymagał pomocy.
ponieważ nadwozie mówiło tylko po rosyjsku, kierowca po mongolsku, a robota tłumaczącego nie było, musiałem służyć jako tłumacz.
.
.
A to moje ulubione zdjęcie – świt na pustyni.
Kierowca spał w samochodzie i się dziwił, dlaczego wolę się męczyć na wietrze w namiocie.
HA HA HA
A to odradzający się nacjonalizm mongolski:
W dalszej kolejności wracać mi było trzeba. Pociągiem do Pekinu, potem do Ningbo.
46:
Potem…. TAK! Autobusem sypialnym (nie wiedziałem że coś takiego jest możliwe!) do Kantonu i…
Hong Kongu.
Tak oto wielkiej wyprawy kres nadszedł. Dojechałem najdalej jak się dało drogą lądową.
Niestety nie udało się zakończyć podróży na Tajwanie – co było moim pierwotnym zamiarem. Winni ponieśli i poniosą zasłużoną karę.