Wyścig z czasem miał miejsce na odcinku od stolicy do stolicy: od Błenos Ajres do Santiago de Chile.
Przejazd + naprawa motoru: 2 1/4 dnia.
Wyjazd z molocha zabrał około 3 godziny. Błądzenie po przedmieściach i eska.. tadach (wiaduktach) wylotowych było mordęgą nawet z GPSem. Pod koniec współczujący mieszkańcy nawet palili na asfalcie ogniska, aby skierować mnie na właściwy tor.
Jak już wyjechałem na prostą drogę w kantrysajdzie, z południa zrobiła się noc.
Tak mniej więcej wyglądała droga – prosto jak strzał lasera z dala od czarnej dziury. Rano słońce grzeje plecy jak chłop babie, a wieczorem wali po oczach jak agent CIA terroryście.
Miałem tak przez półtora dnia.
Wszystko byłoby super gdyby nie to, że po raz drugi poszły łożyska – tym razem dla odmiany z przodu.
Można było wyczuć już wcześniej – motorem bujało tak jakby miał w kołach za mało powietrza. Mówiłem to trzem mechanikom po drodze, ale oni olali, a w sumie rzecz jest dla osoby doświadczonej oczywista.
Doturlałem się rzężąc i zgrzytając do najbliższej wioski i zajechałem do pierwszego miejsca gdzie są ludzie.
Była to fabryczka śmiertelnych wrogów motocykli i jeżdżących na nich dawców narządów – zakład produkcyjny słupów betonowych.
Właściciel gnębiony całe życie przez wyrzuty sumienia za śmierć niewinnych motocyklistów na całym świecie, podwiózł mnie do miasteczka, które zawsze jest 1-2 km od trasy przelotowej. Poniżej: scena nabycia drogą kupna nowych łożysk.
A tak wygląda uliczka tego miasta wraz z moim przesłaniem do producenta fabrycznie zamontowanych łożysk.
Aha – gest nieuzasadniony: po takiej jeździe po wertepach, deszczu i błocku łożyska miały prawo się rozpaść.
Czyli palec musi iść niestety do tych fajnych mechaników z Kurwugraju-Urugwaju. Widzieli że czujnik prędkościomierza mi wywaliło, więc powinni się w mig domyślić, że to od rozwalających się łożysk, które przejechały w stanie na wpół rozwalonym 3000km!
A to ja – żrący śniadanie (odpadki z pobliskiego śmietnika) pod warsztatem naprawy motorów. Wewnątrz właściciel mocuje się z zapiekłymi łożyskami. Skończyło się na tym, że je musiał przespawać – tak jak jego poprzednik z Boliwii zrobił w tylnym kole.
A to mój dobroczyńca wraz z rodziną.
A to mechanik – okazuje się, że gość ma brata w miasteczku na Ziemi Ognistej, które było głównym celem mojej wyprawy.
Adres przyda się następnym razem.
Bum! Znowu na szosie. Z ranka zrobiło się późne popołudnie. Musiałem czekać 4 godziny na drugą fazę naprawy bo mechanik i wszystko inne mają sjestę! Jakże wdzięczny jestem losowi za możliwość zapoznania się z tym fascynującym latynoskim zwyczajem.
Efektem naprawy były nowe łożyska zamocowane za pomocą starych: ich wewnętrzne pierścienie posłużyły do unieruchomienia wewnętrznej osi – zastąpiły w tej roli końcówkę prędkościomierza. Rozwiązanie wymyśliłem sam przeczekując tą ich sjestę.
Tak wygląda zachód słońca na pampie zamienionej w farmy.
A tak wschód. Żeby takie pikne zdjęcie zrobić, to trzeba się obudzić jak jeszcze gwiazdy świcą na wysokim niebie.
Tu przez chwilę postraszyło.
Wyglądało na to, że tego dnia nie będzie pogody (tak jak – dajmy na to – na Księżycu). Ale na szczęście to były tylko poranne chmury złośliwie zmuszające do chowania prania, by potem trzeba je było z powrotem rozwieszać. Wkrótce pojawiło się jednak słońce.
.
Napis „Falklandy… twu! Chciałem powiedzieć Malwiny należą do Argentyny” widać dość często. Argentyńczycy mają na tym punkcie hopla – a zwłaszcza czynniki oficjalne.
Awanturnicy – akurat te wyspy imperialistyczni Limoniarze odkryli gdy były niezamieszkane.
Przy drodze często stały takie rzeźby.
A tak wygląda kolejna po benzynę, której na prowincji Argentyny mocno brakuje.
Tak się złożyło, że nie było gdzie pobrać kasy z karty, a argentyńską gotówkę przeznaczoną na wachę wydałem na naprawę łożysk.
W związku z tym zostało mi kasy na 1-2 litry, musiałem ponadto naruszyć żelazną rezerwę paliw.
Gość z tyłu to mechanik, który podjechał z baniakiem bo właśnie dostawa paliwa była.
Po drodze były tylko stacje z gazem. Znowu było cienko z paliwem – jak na przedpolach Moskwy…
W końcu już praktycznie z rozpędu – jak słowo daję zostało mi wtedy paliwa na max 5 km, trafiłem na stację benzynową z benzyną, za którą dało się zapłacić kartą. Nalewa piękna pani, z której jaja sobie robią dwaj koledzy za kadrem
O, to oni. Trochę się z nimi powygłupiałem. Zmieniając sojusze zacząłem atakować i bronić czci ich koleżanki, powagi sytuacji oraz postulatów feministycznych o równouprawnieniu w pracy. Na zakończenie za polską kasę (na pamiątkę) kupiłem u nich wodę do picia z zamrażalnika (która generalnie jest za darmo. Było bardzo śmiesznie – zwłaszcza przy targowaniu.
I w ten oto skomplikowany sposób (a miało być tak pięknie) dotarłem do podnóży Andów po raz kolejny.
Było coraz wyżej i wyżej.
Aż tu nagle…
ŚMIERĆ!!!!
NIE – TO NIE ŚMIERĆ!!! To tylko tunel w górskiej drodze!
Ale tak to chyba musi wyglądać.
Na przykład tak to widzisz jak masz zawał lub dostaniesz apopleksji: Jeż sobie kolację, nagle w telewizorze pojawia się morda Tuska oszusta i opis kolejnego wyczynu (np tutaj), nóż ci się w kieszeni otwiera, nagle czujesz ucisk klatce i….
BUM!
Istnieje wiele teorii tłumaczących zjawisko świetlistego tunelu. Największą moc wyjaśniającą ma buddyjski dogmat reinkarnacji. Otóż wg nich światło dochodzi z – przepraszam za wyrażenie – waginy prowadzącej do wcielenia w kolejnym świecie.
Gdy świat zachodni odkrył tą Wiekuistą Prawdę wschodnich religii, zaczął się wielki szał na tzw. „near death experiences”. Dochodziło do tego, że samotni (a więc i wyposzczeni) załoganci karetek pogotowia w akcie desperacji sami się nawzajem mordowali. Po nacieszeniu się wycieczką do obiektu westchnięć, byli następnie zawracani do poprzedniego świata defibrylatorem 1500 Volt przez kolegów.
.
.
… i widoki
A na koniec zarąbista przełęcz z trzydziestoma zawijasami takimi jak te na zdjęciu. Spędziłem chyba z pół godziny gapiąc się jak samochody fajnie pojawiają się w polu widzenia jak na jakiejś szczelnicy.
Podróż wyraźnie się już kończyła: oto historyczny moment: opróżniam kanister z zapasową benzyną zebraną we wszystkich siedmiu krajach po trochu: co jakiś czas kazałem do niego dolewać 1-2 litry.
Pożarłem też jedną wojskową rację Armii US-and-A. Była przeznaczona na ceremonialny żer w najdalszym skrawku Ziemi Ognistej.
Smak porażki.
A to światła miasta Santiago – koło się zamyka.
Tytułem epilogu: tak wygląda bogaty Szwajcar (właściciel banku który zawłaszczył mienie pomordowanych Żydów), który wypasionym dwa razy większym od mojego motorem jechał do Ziemi Ognistej. Jego dzień jazdy wygląda tak: jazda wypasioną furą. Hotel. Prysznic. Ciepłe łóżko. Oto smak przygody.
A to smak mojej przygody. Tym nożem musiałem podważać do dezynfekcji płat nadciętego rozbitym lusterkiem palca. To pamiątka z Boliwii, o której pisałem wcześniej.
I jeszcze chciałem się poskarżyć: garncarze z Nazca głąby tak zapakowali swoje dzieła do wysyłki pocztą, że zrobiła się z nich po drodze kaszka, jakby Jagienka na nich siadła.
Gdy statek zawinął już do portu przeznaczenia, został powitany przez depresję i szarpiący wnętrzności żal, że to już koniec.
Trzeba też sprzedać motor – na co miałem 3 dni weekendu. „Nikt nie kupi, to wyjadę za miasto i wrzucę w krzaki” – myślałem.
Ale przedtem, w sumie bez specjalnej nadziei, ustawiłem się na ulicy przy ciągu sklepów motorowych i zacząłem go czyścić z 7-krajowej warstwy błota i brudu!
Zdjęcie procesu czyszczenia jest kwintesencją całej przygody – warstwa błota i brudu stopniowo pieczołowicie ścierana z karoserii, kół i siedzenia… Czynność przerywana rozmowami z potencjonalnymi kupcami.
I nie zobaczycie go! Niby dlaczego mam niewdzięcznikom pokazywać najbardziej cool zdjęcia, skoro wam się nie chce nawet napisać komentarza! Pies wam mordy lizał!
W trakcie czyszczenia zdarzyło się to, co zdarzyć się miało – po 40 minutach motor został sprzedany!
Akurat kończyłem czyszczenie – więc teoretycznie można powiedzieć, że motor znalazł nabywcę dopiero wtedy, jak był czysty. Dlatego trzeba się myć przed pójściem na dyskotekę.
LEKCJA HISZPAŃSKIEGO
NOWO POZNANE SŁOWO TRZEBA UTRWALAĆ ABY GO NIE ZAPOMNIEĆ
W trakcje ustalania szczegółów transakcji sprzedaży pieniędzy w zamian za motor, wraz z właścicielem firmy dzieliłem się opowieściami z podróży.
Między innymi usłyszał ode mnie historię słowa LISTO.
Gdy rozmowa zeszła na ostrożną jazdę, opowiedział taką historyję: przyszedł raz do nich gość z kasą i kupił drogi motor (coś tak z dwadzieścia parę tys. PLN). Zadowolony wyjechał z ze sklepu – i roztrzaskał się na słupie 60 metrów dalej.
Właściciel wypasionego motoru pojawił się w sklepie lekko poturbowany i poprosił o doprowadzenie motoru do stanu używalności.
„To nieźle go ta naprawa kosztowała. I co wtedy pomyślałeś?” zapytałem.
Gość przymrużył oczy i błogim tonem powiedział… „LISTO”.
I jeszcze ciekawostka fiskalno-socjologiczna: wszystkie umowy kupna sprzedaży w Chile trzeba rejestrować. Do tego są powołane specjalne biura rządowe, choć można iść też do notariusza.
Generalnie całe Chile jest mocno pod butem: gdy kupowałem motor, w sklepie wystarczyło że podałem wyrobiony 2 godziny wcześniej nr RUT (ichniejszy NIP – numer identyfikacji podatkowej). Gość wypisując fakturę podał ten numer i moje dane wypełniły się same.
KURWA! Jakby w Polsce taki system ktoś chciał wprowadzić, toby ludzie po prostu popalili wszystkie urzędy i byłaby rewolucja.