Epizod I: Ufoludy z Nazca
Wkrótce zobaczę na własne oczy słynne linie, które zawładnęły swego czasu wyobraźnią osób modlących się do UFO.
Poniżej policjant tuż przed samym Nazca – ja się szczerzyłem z radości jeszcze bardziej niż on.
TAA_DAAAM!
Zaliczyłem między innymi wizytę u miejscowego garncarza:
To jest obiekt stargetowany na klientów z Japonii. Oni lubią takie rzeczy
Oto dlaczego:
Linie da się oglądać tylko z góry – to znaczy że trzeba kupić bilet na awionetką. Mi się udało polecieć z prawdziwą menażerią – jeden gość z Japonii oraz dziecię-kwiat (to ten z brodą) z jednego kraju europejskiego – nie powiem z którego przez szacunek. Obok jego szesnastoletnia „niezła dupa” córka.
Pilot zatyka sobie uszy żeby nie słyszeć wrzasków pasażerów jak będziemy spadali. Co mu powiedziałem.
Potem jeszcze sobie z nim pożartowałem i puściłem parę tekstów typu: „Soy Bin Laden. Porfavor qiero pilotar. Quanto dinero por 20 minutos?”
Bardzo się cieszył z tych przekomarzań, ale popilotować nie dał nawet jak rozszerzyłem krotochwilę o próbe przekupienia go do oddania sterów („Corrupcion. Quanto dinero necesito?”)
A tak wyglądają same linie…
Japoniec robi zdjęcia – jakie to stereotypowe
A to najsłynniejsze linie: „lotnisko”
Epizod II: Lima
Jeśli ktoś się naczytał jakie to wspaniałe i romantyczne miasto, to złą książkę wybrał.
Brud i korki.
Ale zdarzyły się dwie fajne rzeczy: pogadałem sobie z policjantami
i okazało się że PAMIĘTAJĄ NAZWISKA BONIEK I LATO – jeszcze mają traumę z mundialu 1982, kiedy im skopaliśmy tyłki!!! Ale numer.
A ponieważ był już środek mojej wyprawy, czas było na postrzyżyny: na dwie raty. Po prawej (mojej prawej, nie twojej!) kulturalny senior escritor (pan pisarz), a po prawej bandito mexicano Pancho Vija.
—
Po wyjeździe z Limy okazało się, że nie dojadę następnego dnia na podwieczorek.
Mapa to jedno, a droga to co innego. W tym wypadku chodziło nie tylko o skalę, tylko o to, że musiałem się przebić przez 4 przełęcze i doliny. Jeden taki cykl sinusoidy to ładne 200-300km mordęgi.
Samo wykorkowanie się z Limy zajęło czas do zmroku.
Następnego dnia rano zaprzyjaźniłem się ze sprzedawcą ze stoiska. Serek i dżemik był tak dziwny, że dowiozłem oba do Chile 8000km.
Tak mniej więcej wyglądała pierwsza przełęcz, na którą wjechałem częściowo w nocy – przeciskając się między rzężącymi ciężarówkami.
Potem z 200km takich fajnych wiosek za mostem wiszącym.
Myślałem sobie „aha, zaraz Cuzco”. Naiwny!
Kolejna przełęcz…
A potem zabłądziłem. Asfalt poszedł w stronę, po której ani śladu w GPS-sie.
Na dodatek zebrało się na burzę. Takie akcje miałem na każdej przełęczy – mało, że robiło się zimno, to jeszcze napierdzielał deszcz.
Za pierwszym razem zabłądziłem, ale za to trafiłem na śliczną wioskę, w której wszystko było pomalowane na kolorowo.
Przystanek autobusowy zawierał obrazoburczy przekaz nienawiści antyfeministycznej. Obraźliwy dla cywilizowanego człowieka pluł w pysk naszym sufrażystowskim ideałom równości ról społecznych.
Całe szczęście, że postępowi wodzireje nowoczesności obchodzą ten blog szerokim łukiem – inaczej dostali by zawału na widok poniższego dowodu zacofania Peru:
Trochę sobie pożartowałem z miejscowymi. Pod dachem przystanku pożerałem obiad, gdy gość zaczął się drażnić z panią stojącą pod budynkiem. Kazał mi zrobić zdjęcie pięknej pani (pamiętajcie, że oni nie lubią robienia zdjęć). Ja na to uniosłem kamerę, a ona… CZMYCH!!! chciała się ukryć. Zdążyłem utrwalić moment skoku!
A poniżej dwa zdjęcia, które w żaden sposób nie oddadzą tego, co się zrobiło gdy spadł deszcz.
Wróciłem do rozwidlenia i skończył się asfalt i zaczął deszcz.
Po 9 km byłem mokry i wściekły wredotą wciskającej się wszędzie wody.
Po drodze, w miejscu gdzie kończyła się linia kolejowa, stał ZA-JE-BISTY pordzewiały parowóz – przy ruderze stacji kolejowej. Deszcze walił taki, że nie wyjąłem nawet aparatu. Do dziś żałuję!
Wyciągnąłem go jednak chwilę potem: na widok dziurawego mostu, przez który trzeba było przejechać.
Zmrok zapadł szybko – za sprawą burzy. Droga była tak wyboista, jak to tylko możliwe. Deszcz nie odpuszczał.
W rezultacie przeczołgało mnie przez 4 godziny w skrajnie nieprzyjaznych warunkach i kompletnie przemoczonego.
Planowałem zjechać z przełęczy do doliny (cieplej przy spaniu w namiocie), ale odpuściłem w jakiejś wiosce i przenocowałem w lokalnym hoteliku.
Wszystko mokre:
Poranni autostopowicze:
Tradycyjnie policja na końcu trudnego odcinka:
I przyjaźni tubylcy, którzy obmienili się ze mną na pamiątki. Strasznie fajni ludzie. Budowali właśnie nowy dom – widać to w tle. Robiłem temu zdjęcia i tak się zaprzyjaźniliśmy od słowa do słowa.
Potem było miasto i… następna przełęcz
z krowami…
Na miejsce zajechałem o zmroku.
Żołądek zaprosił mnie do jedynej w miasteczku restauracji-mordowni.
Wyglądało to nieciekawie – gdy do takiej restauracji wchodził Wiedźmin, to w następnym akapicie przez drzwi wypadały tryskające krwią kawałki ludzi.
Ja jednak jakoś dogadałem się o zakup posiłku, a nawet zdjęcie kuchni.
wyglądała dokładnie tak jak cały ten odcinek trasy.
A posiłek jak zwykle dla cielska i duszy.
..
Restauracja była w połowie zjazdu do następnej doliny. Przejechanie jej i następnej zabrało praktycznie cały dzień.
I następna przełęcz. Już ostatnia!
A z racji tego, że ostatnia, dowalił mi grad awansem za 2 następne lata.
Czyli podsumowując
miało być tak:
A skończyło się tak:
I jeszcze przed Cusco – wymiana oleju u strasznie fajnego gościa – policzyli po kosztach, a szef nie chciał nawet kasy za drobną naprawę.
A to widok z restauracji po drodze do jeziora Titicaca. Obsługa chyba pierwszy raz w życiu gadała z obcokrajowcem. Jedna kelnerka niemal spanikowała.
Na szczęście zapobiegłem ucieczce zagadując po hiszpańsku.
Kolejny wpis:
Cz. 8 – Drugie Słońce Peru