Spotkanie z Robertem deNiro
Z Brazylii wróciłem na chwilę do Argentyny, która miała tutaj mocno wyciągnięty na północ kawałek swojego terytorium. Są to tzw. Missiones, czyli misje. Niestety duży udział w kolonizowaniu tego obszaru należy do Polaków. Piszę „niestety”, bo przy kolonizowaniu zazwyczaj nikt rdzennych mieszkańców nie pyta, czy cieszą się z przybycia nowych mieszkańców. Częściowa hańba za wyniszczenie lokalnej ludności spada więc i nasz naród.
Gdy już zrobiło się ciemno, wymęczony jazdą natknąłem się na takie zjawisko – krzyż!
Trafiłem do misji
Była to misja katolicka prowadzona przez… Koreańczyka. Mieliśmy więc wiele wspólnego – jego alfabet był krzakami podobnymi do tajwańskich.
Brazylia i Urugwaj
Przejechanie Missiones to ledwie parę godzin – potem znów wjechałem do Brazylii i po paruset kilometrach zygzakiem dojechałem do granicy.
TAM NIE MA GRANICY!
Jedyne co wskazuje na to, że zmieniają się państwa, to posterunek celników przy drodze. Ale panowie nawet nie zatrzymują pojazdów. Miejsca do przystawiania pieczątek w paszportach trzeba szukać po mieście. To są brazylijscy żandarmi, którzy pozwolili mi pojąć ten miejscowy internacjonalizm. byli tak przyjaźni, że odeskortowali mnie do właściwego budynku.
Zamiast strażnicy granicznej przy drodze natknąłem się na budkę z kiełbachą!
5 minut później i bym nie przyuważył, jak właściciel griluje urobek na sprzedaż.
A tak miałem możliwość pożarcia REWELACYJNEJ, JESZCZE GORĄCEJ OD OPIEKANIA KIEŁBASY!
Niestety motor zaczął strzelać i pierdzieć, więc tuż po przekroczeniu granicy musiałem się wrócić.
W pobliskim warsztacie pomęczyli się kilka godzin
A w końcu rozebrali cały gaźnik i gość znalazł jakiś jego element, który wymienili na nowy. Warsztat był w Urugwaju, ale element kupiony został w Brazylii – na drugim końcu miasta.
I tu NIESPODZIANKA – nie tylko dla mnie ale i dla nosiciela pewnej koszulki. W trakcie naprawy motoru do warsztatu wpadł gość ubrany w koszulkę polskiej reprezentacji!!
Ale się zdziwił, jak zastał w środku Polaka (mnie). Został zaniedźwiedziowany i obfotografowany! Ale numer!
Chwilowy koniec kłopotów z motorem!
I tu już mogę wyjaśnić dlaczego ten i poprzedni wpis mają „na gazie” w tytule.
Otóż. W Peru się czymś strułem – tak mocno, że cały czas przesiadywałem po krzakach.
Rozmaite proszki i inne takie kupowane po drodze nie pomagały. Jedyne co dawało możliwość odpoczynku to jakiś roztwór kupiony w aptece Boliwii. Jego odstawienie jednak skutkowało natychmiastowym nawrotem problemu.
Gdy dotarłem do stolicy Paragwaju, tak mnie zmogło, że na stacji benzynowej w akcie desperacji kupiłem tanie wino i zacząłem pić…
Jest to o tyle ciekawe, że szokujące dla tych którzy znają mnie od dziecka – nie piję alkoholu w żadnej postaci – dla zasady.
I POMOGŁO! KTO PIJE I PALI TEN NIE MA ROBALI!!!
Cały problem znikł jak ręką odjął.
Skutkiem ubocznym było to, że przez ok. 2000km jechałem pod wpływem – bo sobie co godzinka łykałem setkę dla kurażu.
Raz tak zrobiłem na odjezdnego w warsztacie gdzie zmieniali mi olej. Śmiesznie się patrzyli: gość strzela z gwinta, chowa butlę do plecaka i wielkim obładowanym bagażami motorem rusza w dalszą drogę.
Na pamiątkowym zdjęciu osuszona butelka – skończyła się w 1/3 Urugwaju. Zostałem wyleczony
Urugwajskie krajobrazy:
Port w Montevideo – to tam samozatopienia dokonał niemiecki rajder Graff Spee
http://pl.wikipedia.org/wiki/Bitwa_u_uj%C5%9Bcia_La_Platy
Przemarsz ulicami miasta o poranku zakończył się nabyciem drogą kupna hot-doga przyrządzonego lokalnym zwyczajem.
A do Błenos Ajres – prom w towarzystwie pięknej pani. Gdyby zdjęcie było od przodu – prawdziwy mężczyzna mógłby łatwo powiedzieć „ma czym oddychać”. Zdjęcie jest jednak od tyłu i w umysłach wiernych czytelników tego bloga narasta oczekiwanie na fart-dżołka…. tak! Prawdziwy mężczyzna macho z Meksyku, żrący fasolę na śniadanie obiad i kolację, powiedziałby: „ta pani ma czym pierdzieć”.