Konkurs na najdziwniejszą Wigilię trwa.
Tym razem zgubiłem się w dżungli. I to na serio. Niestety mało zdjęć się udało zrobić zanim nie padła bateria w telefono-fotoaparacie, jednak to co jest powinno oddać klimat wyprawy.
Zaczło się tak
To jest punkt widokowy na piękne jezioro porośnięte dookoła górami i dżunglą.
Droga prowadząca do tego miejsca schodziła jeszcze w dół. Zawsze mnie interesowało co jest dalej – zakładałem że prowadzi ona do samego jeziorka. Dlatego też tematem wigilijnej wycieczki zostało dotarcie do brzegu jeziora.
Szedłem więc, szedłem….
i natrafiłem na koniec drogi z opuszczonym domem na końcu. Normalny człowiek pomyślałby: „Ślepy zaułek, trzeba wracać na karpia”, jednak ja tak łatwo się nie poddaję.
Za domem była ścieżka w dół.
Szedłem szedłem. Poślizłem się. Szedłem dalej.
Na końcu ścieżki (zawalonej osunięciem ziemi) był stary pordzewiały skuter.
W związku z zaistniałą sytuacją trzeba było schodzić lasem. Było ciężko. Nachylenie stoku to 50-70 stopni.
Skusiłęm się na szukanie kontynuacji ścieżki idąc wzdłóż poziomnic, ale bez sukcesów. Kilka razy polazłem w kierunku, w którym nachylenie było większe, co skłoniło mnie do odszukania koryta strumienia.
Na właściwy kierunek naprowadziłem się dźwiękiem płynącej wody gdzieś tam w dole.
Po jakimś czasie, gdy zaczęło się robić ciemno i chłodno. Mokro było przez cały czas.
Dotarłem do strumienia – niestety dalej iść się nie dało – zbyt ciemno nawet z latarką.
Głazy przy strumeiniu bujały się przy chodzeniu.
Brzegi były tak strome, że w zapadających ciemnościach. Przepychanie się między lianami i kamieniami, które ledwo co trzymały się zboczy, było zbyt ryzykowne. Tak więc balanga wigilijna odbyła się w namiocie na gołej skale.
Postanowiłem sprawdzić pocztę:
Tak! Spam jest wszechobecny!
Może nie wszyscy wiedzą, ale Spam to nazwa chamskiej mielonki. Marka ta była swego czasu tak popularna, że włałnie na cześć tej popularności wszechobecną niechcianą pocztę też nazwano spamem.
Gdy rozwidniło się, czyli o bladym deszczowym świcie, dało się zrobić zdjęcie mojego prowizorycznego obozu na płaskiej skalnej płycie tuż nad wodospadem.
.
Ponieważ zbocza wzdłuż strumienia były zbyt strome, jedyną rozsądną alternatywą było poruszanie się korytem strumienia.
Strumień, zasadniczo składający się z wody i koryta, oraz nadającej mu charakterystycznej cechy pochyłości teren, czasami miał wbudowany wodospad, konieczna więc była kolejna akcja z rzucaniem przed siebie plecaka w czasie próby obejęcia niemal pionowymi ścianami składającymi się ze skał, luźnej symbolicznej warstwy gleby i (na szczęście) drzew, których można się było uwieszać.
Dno strumienia też nie było ideałem – piekielnie śliskie po deszczu i pełne wielkich spiętrzonych głazów stanowić mogło śmiertelną pułapkę. Trzeba się było cztery razy zastanowić przed postawieniem gdzieś stopy. W najgorszych momentach znowu trzeba było zrzucać plecak, który miał amortyzować ew. upadek.
.
Taka wędrówka jest najeżona niebezpieczeństwami.
Udało mi się jednak szczęśliwie dotrzeć do bardziej przyjaznych miejsc
.
Ponieważ Tajwańczycy nie zostali nagrodzeni za posłuszeństwo dotacjami z Unii Europejskiej, do zbiornika nie doprowadzono należycie wysypanej żwirem alejki. Trzeba się było dostać do lustra wody schodząc kanałem burzowym.
Czy brodzenie w wodzie pełnej kijanek i nie wiadomo jeszcze czego jest przyjemne? Sprawdźcie sami, tak jak ja.
.
Trud został jednak wynagrodzony! Jestem na wodzie. Nie jest to prawda wyprawa dookoła świata, jednak jak na skalę Tajwanu, na którym jest tylko jedno porządne naturalne jezioro z prawdziwego zdarzenia, żeglarska przygoda jest na „102”
A tak apropos…
Unia Europejska przejęła prawa autorskie do naszego ulubionego serialu! Było to jedną z tajnych klauzul Traktatu Lizbońskiego.
Nasi odwieczni przyjaciele zza zachodniej granicy, oddzielającej cywilizowaną Europę od pogańskiego barbarzyństwa, przygotowali nową, jedynie prawdziwą wersję, w której dzielni bohaterowie, po odwróceniu kompasu do góry nogami, zapierdzielają na wschód!
.
Czy na jeziorze można się zgubić? Jak najbardziej. Jak ktoś chce, wszystko może. Moja próba znalezienia odnogi szlaku, którym planowałem powrócić do cywilizacji zakończyła się w dupie.
Zrobiło się zimno, mokro (cały czas padał drobny deszcz; dla jasności – od popołudnia poprzedniego dnia!), a także ciemno.
I tu dochodzimy do kwintesencji wyprawy.
Wylądowałem ok 400 m. od tamy, która powstrzymywała wody jeziora przed zmienieniem się w rzekę i spłynięciem do oceanu. Byłem przekonany, że ok 30 minut wystarczy na dotarcie do wskazanej przez GPS drogi.
Skończyło się na pięciu godzinach wymachiwania maczetą w ogarniętej ciemnością plątaninie lian i ciernistych ksztoli, mozolnym przeciskaniu się pomiędzy drzewami i lawirowaniu w górę i w dół zbocza o nachyleniu minimum 50 stopni.
predzio – The best home videos are here
Rezultat:
Mokry jak pies, zjechany tak, że ledwo się dało maczetą ciąć krzaki, wyczołgałem się w sumie przez przypadek na całkowicie nieużywaną betonową ścieżkę, miejscami zresztą przysypaną osuwiskami ziemi.
Na pamiątkę zostały liczne rany cięte, kłute i szarpane na rencach (dłoniach), nogach i łbie.
Już dawno mi się takie rzeczy zaczęły podobać. JUTRO TEŻ WAM UCIEKNIEMY!