Ranek zastał mnie w mokrym namiocie – jak zwykle zresztą przez ostatnie dni.
trochę popadało i, jak to w górach, co chwila groziło dalszym intensywnym deszczem. Jednak to mnie nie powstrzymało przed eksplorowaniem historycznych pozostałości po XIX-wiecznej kolonizacji Australii.
.
Stopniowo jednak przejaśniało się
.
A gdy po pewnym czasie dotarłem do małego górskiego miasteczka, pogoda zrobiła się niezwykle kolorowa – wyobraźcie sobie pełne słońce tuż po intensywnym wczesnojesiennym deszczu. I jeszcze w dodatku był to niedzielny poranek.
Kolory i kontrast z ostatnimi dniami były niesamowite.
Tak wiec do Parku Narodowego im. Fryderyka Kościuszki dotarłem w optymistycznym nastroju.
Do tego w motorze wyzerowałem licznik:
.
.
Po drodze mijałem piękne strumienie i inne rzeczy. Dzięki nadmienionym strumieniom udało mi się zaoszczędzić na zakupie butelki wody po 10zł za 1,5L :
.
Aby nadrobić opóźnienie, trochę ze wspinaczką oszukiwałem. Oszczędziłem sobie 3 godziny mordęgi w błocku.
.
Gdy tylko zsiadłem z krzesełka (cały wyciąg był dla mnie – dotarłem na miejsce 30 min przed zamknięciem wyciągu) rozpoczęła się potworna i mordercza zamieć śnieżna.
Dlatego właśnie na stacji dolnej kolejki dopytywali się mnie natarczywie, czy wiem co robię i czy mam latarkę i inne duperele dla mięczaków.
.
Śnieg i grad walił prosto w oczy, tak że trzeba mi było się przez 6 km pochylać, żeby jakiś poryw mnie nie zwiał ze śliskiego szlaku.
.
W końcu zacząłem zbliżać się do celu wycieczki.
Idę, idę…. i jestem! Oto proszę państwa historyczny moment zdobycia najwyższego pagórka na wyspie australijskiej.
„A dlaczego tak się zawziąłeś chopie, żeby tam iść?” zapytałby ktoś mnie nie znający dość dobrze.
Odpowiedź jest prosta:
Otóż w tym pięknym, oblanym promieniami słonecznymi miasteczku, które odwiedziłem rankiem, nabyłem drogą kupna super bułeczki kajzerki, normalną (oprócz wyrąbistej ceny) szynkę, oraz dżemik truskawkowy (kwaskowy, dobry!).
… i obiecałem sobie, że kolejny posiłek będzie na szczycie Mt. Kosciuszko.
Jak postanowiłem tak zrobiłem! MNIAM MNIAM MNIAM!!! NOM NOM NOM!!!
Dłonie tak mi zgrabiały od porywistego wiatru ze śniegiem, że przez pół godziny bolały jak po gaszeniu zapału armaty rogatywką, albo po chamskim zatkaniu zapału palcami (pamiętam to z podręcznika do histori do szk. podstawowych! To było w czasie insurekcji kościuszkowskiej albo jakoś tak.)
Droga powrotna była w niemal całkowitych ciemnościach.
.
Górna stacja kolejki – kaput z powodu śnieżycy i fajrantu.
.
Tak więc przez prawie dwie godziny schodziłem w dolinę po zaśnieżonym szlaku pogrążonym w ciemnościach. W większości przez ciemny las.
.
No tak – motor na swoim miejscu:
.
Jednak….
po odjechaniu ok 3km motor wziął i się zepsuł. Nie pomogło nic – noc spędziłem w namiocie w przydrożnym parowie w temperaturze -5 st. Celcjusza. Proszę na dowód, że to nie przelewki:
.
Rano okazało się, że motor zrobił definitywne kaput. Nawet ogrzanie słońcem i kopanie mu nie pomogło…
.
a pogoda zrobiła się SUPER piękna – po śnieżycy ani śladu. Dzięki!
.
Naprawa zapowiadała się na ok 2000 PLN, więc nie pozostało nic innego jak sprzedać motor mechanikowi…
.
a uzyskaną kasę przeznaczyć na torebkę orzeszków (bo na waciki by nie starczyła)
A miało być tak pięknie. Wywiady autografy, wizyty w zakładach pracy….
Ciąg dalszy: E.T. dzwoni do domu