Poprzedni odcinek: Kangurlandia cz. 5 – Poziome wodospady
Po obejrzeniu poziomych wodospadów przyszedł czas na wyprawę po krzakach, czyli w busz.
Przejazd across country, albo jak mówią na to w Australii, przez OUTBACK, zaczęła się w miasteczku DERBY. Do wyboru była trasa krótsza (200km) i dłuższa (300km po wertepach i w dodatku zamknięta dla ruchu turystycznego).
Wybór mój jest chyba oczywisty, a ponadto zgodny z wierszem znanym szerszej publiczności z filmu „Stowarzyszenie umarłych poetów”:
Two roads diverged in a wood, and I,
I took the one less traveled by,
And that has made all the difference.– Robert Frost
Kraj porośnięty był ksztolami oraz kopcami termitów,
które do złudzenia przypominają:
1) neandertalski ideał piękna
2) amerykański ideał piękna
.
.
Po drodze napotkałem przyjaźnie nastawionych tubylców
toczących nierówną walkę o lepsze drogi.
Walka trwa
.
Dawało się poznać, że szlak, którym jechałem, jest zamknięty, a parki narodowe porzucone i zarośnięte. Jednym słowem – dziki kraj. Tutaj jeszcze się dopalał pożar buszu.
To oczywiście nie przeszkodziło mi w małej razwietce.
.
.
Pierwsze spotkanie z krokodylem.
Zobaczcie, jak się skurczysyn ukrył pod wodą – odbicie nieba prawie uniemożliwiało obserwację.
W przeciwieństwie do naiwnych turystów, będących zwykłym tu składnikiem diety tych potworów, wyposażony byłem jednak w filtr polaryzacyjny do mojego wspaniałego aparatu fotograficznego:
.
Oczywiście nie byłbym kozak, gdybym nie podszedł do krawędzi wody, żeby sprawdzić czy krokodyle potrafią szybko biegać.
Mój refleks był szybszy i obyło się bez utraty masy ciała z mojej strony.
W sumie myślałem, czy by tym krokodylom nie nasikać do wody w basenie, jednak ta czynność wiązałaby się z podwyższonym ryzykiem. Gdyby bowiem w przyszłości doszło do weryfikacji mojego pochodzenia rasowego (np. w czasie jakiegoś pogromu w czasie III Wojny Światowej), nie obyłoby się bez długich, zawiłych tłumaczeń co do nie-religijnej natury ubytku ciała.
Następnie udałem się w dalszą drogę. Trochę popadało, ale chmury wyglądały świetnie, więc niedogodności zostały zrekompensowane.
Natomiast nagle zrobiło się całkiem ciemno.
W rezultacie pozostałe 150 km tego zamkniętego dla ruchu szlaku zasuwałem po ciemku.
Po drodze jeszcze pozwiedzałem porzucone jaskinie.
.
Gdyby nie to, że moja jedyna para butów (capiących z daleka onucami od ciągłego noszenia w tropikach) była butami heavy-duty do wspinaczki, cała trasa zabrałaby nie 4 godziny, a ze dwie więcej.
Nie raz musiałem z kopa dać nawierzchni drogi, która koniecznie chciała przytulić się do mojej podróżniczo-awanturniczej osoby.
.
Strumień przegradzała droga. Albo odwrotnie.
Już myślałem, że ominie mnie przygoda z przeprawianiem się przez takie coś. Jako że północ Australii roi się od krokodyli, bałem się, że takie strumienie też są zamieszkiwane przez te zielone pieszczochy. Jak to ja – nie zniżyłem się do rozpytania krajowców na tą okoliczność. Liczyłem, że sprawa prędzej czy później się wyjaśni.
…Tak więc zbadałem sprawę samodzielnie – krokodyli nie mam jak dowodnie wskazuje istnienie niniejszego wpisu.
A na deser – cała sprawa rozegrała się – jak już wspomniałem – na zamkniętym dla turystów terenie. Na początku drogi też były znaki ostrzegawcze, ale przecież słabo kumam po angielsku i myślałem, że jest OK.
Z tradycyjnym staroangielskim pozdrowieniem…
Następny odcinek:
Cz. 7 – Podziękowania
Początek podróży tutaj.