Okinawa pod butem kapitalistycznego okupanta

Wbrew moim pragnieniom nie udało mi się przybyć na tą kwitnącą mlekiem i miodem* wyspę dokładnie w rocznicę inwazji na nią 1 kwietnia 1945. To nie żart.

(*  – oczywiście chodzi tu o japoński odpowiednik, czyli oczywiście surowe wodorosty i równie surowe stworzenia morskie za wyłączeniem ryb (Serio) i sake (to już mniej serio))

 

Pomimo tego zgrzytu, przypominającego dźwięk pilnika szorującego po kościach wrzeszczącej ofiary kata połączonego z wizgiem nienaoliwionej gąsienicy czołgu wyposażonego w miotacz ognia, wyprawa była udana. A oto relacja:

Orientacja i zdobycie środka transportu odbyła się typowo w sposób nietypowy: okazało się, że w jedynej wypożyczalni nikt nie gada po angielsku. Ale… okazało się, że gada po chińsku: była to pani Chinka.
Nauczyła mnie jak na stacji benzynowej prosić po japońsku o benzynę „normalną”: było to  „le gu la” – dalekie echo angielskiego „regular” i wystartował, prosze państwa!

Pewnym utrudnieniem był ruch lewostronny połączony z praktycznie całkowitym brakiem napisów po angielsku – ze wszystkich stron wyrastały obce mi krzaki. Pozytywną rzeczą było to, że część ich, tzw. hanji to przeważnie niezmodyfikowane znaki pisma chińskiego.
Dawały one generalną orientację, że wchodzę do sklepu spożywczego, a nie hurtowni farb.

 

===============

Co tam robią Amerykanie?
Okupują i gwałcą. Najsłynniejszym incydentem był ten z 1995 roku:

http://en.wikipedia.org/wiki/1995_Okinawa_rape_incident

Do jego zajścia, jak mówi ciotka Wikipedia, Imperialiści zajmowali bazami 19% wyspy, na prawach eksterytorialności.

Najnowszy incydent jest zupełnie świeży – 2012: http://edition.cnn.com/2012/10/19/world/asia/japan-us-troops

W 1995 roku mieszkańcy Okinawy wykorzystali sytuację do maksimum.  – wykupując całą stronę w gazecie New Yourk Times i opisując sprawę. Ma to wydźwięk naszego „SO-WIE-CI DO DO-MU!!”

Niestety nie nadszedł jeszcze czas aby matka ofiary wykrzyknęła „mia figlia!” , a garnizom imerialistycznych poszukiwaczy ropy nie został zaatakowany przez spontaniczne powstanie.*

 


Nawiązanie do epizodu okupacji Sycylii przez Francuzów. Parafrazowane wydarzenie miało miejsce – okrzyk rozpaczającej matki stał się iskrą do ataku na garnizon francuski, a ponoć też z niego też bierze się słowo MAFIA.

=====================

Jaśniejszą stroną ameykańskiej obecności jest najlepiej wyposażony sklep z zdemobilem na jaki udało mi się trafić.

Nabyłem tam drogą kupna parę drobiazgów: 20 deko plutonu, zestaw części zamiennych do wirówki (Mahmud mnie prosił na Skajpie, bu u niego e-bay się wolno otwiera i nie ma jak kupić) oraz dwie samopodgrzewające się racje polowe amerykańskie oraz eksperymentalnie jedną japońską. Amerykańska okazała się „Mniam mniam”, ale japońska – zgodnie z oczekiwaniami – błeeeeee!!!. Zawierała jakiś pieprzony sos słodoko-kwaśny, jakieś wodorosty i tackę ryżu o smaku plastiku. Po napoczęciu tej tacki – ryż był jakiś taki dziwny) odstawiłem ją i nie zapleśniała po miesiącu w mieszkaniu, w którym  nawet gliniane  kubki zmieniały kolor na seledynowy po tygodniu! Po kolejnych 2 miesiącach w lodówce tylko nieco przyschła.
Opis degustacji racji amerykańskiej w dalszej części relacji.

 

Rozmaite epizody

Mieszkańcy wyspy oodwiedzają i modlą się przed grobami.

Największy zamek samurajski na wyspie. Obecnie chwilowo nie zamieszkany, ale jak Amerykanie odejdą to to się szybko może zmienić.

Po drodze napatoczyłem się na wędkarzy, którzy łowili ryby… STOP!! Na pewno nie ryby, tylko jakieś inne dziwne świństwo! ze skały przy brzegu.

Pozwolili mi przejść po takiej zaimprowizowanej kładce

z którą przychodzili i odchodzili.

 

Na północnym krańcu wyspy

Najdalej wysunięty na północ skrawek Okinawy.

Kolor skał o zachodzie słońca był wręcz niezwykły (przepraszam za koślawo-romantyczne sformułowanie). Skały były bardzo ostre i twarde jak diament. Musiałem mocno pochodzić żeby znaleźć odłupany kawał nadający się na pamiątkę. Ciskanie z całej siły dwudziestokilowym głazem w wystające „zęby” nic nie dawało.

Na tej plaży przyszło mi spędzić noc.

Zaczęła się pora odpływu, więc udałem się na rekonesans ok. 100 m w głąb terenu zalewanego przez przypływ. Przy okazji śmiertelnie przestraszyłem lokalną faunę – nieszczęsne zwierzaczki były pewne, że wybrałem się na podwieczorek. Zwykle Dżapsy przychodzą i wyżerają wszystko co ma w sobie DNA, siejąc strach i zniszczenie w lokalnym ekosystemie.

Na kolację miała być herbata i suszona racja żywnościowa (suszony obiad: kartofle z wołowiną) ale mój duch opiekuńczy przypilnował, żebym nie mógł się nacieszyć normalnym jedzeniem. Kupiona butelka wody okazała się nie wodą, tylko jakimś pieprzonym napojem izotonicznym… o gorzkim smaku porażki.

 

 

 

Góra Lincolna – najwyższe wzniesienie wyspy

W sumie to dziwne, bo na wyspie jest dużo ludzi z Ameryki, ale najwyższa góra wyspy wyglądała na całkowicie ignorowaną.

Sam szczyt jest kompletnie obrośnięty bambusem i kompletnie nic z niego nie widać.

Jest to sytuacja typowa dla Azji. Na Tajwanie, choć jest masa klubów wysokogórskich, szczyty gór nie oferują niczego ciekawego, poza szczególnie intensywnym obwieszeniem okolicznych drzew wstążkami z nazwą klubu.

W związku z tą sytuacją postanowiłem wrócić w bardziej cywilizowane okolice wyspy, choć wcześniej oczywiście pokręciłem się co nieco po ścieżkach leśnych i na wpół zapomnianych sadybach.

Na dowód, że trafiłem do zupełnie dzikiej części wyspy: myszkując po zarośniętych drogach natknąłem się na porzucony samochód.

Moim łupem padły m. in. tablice rejestracyjne na pamiątkę, oraz wielki słój z japońskimi monetami: (na zdjęciu po lewej).

A tu stado warchlaków, w które zostali zamienieniu właściciele samochodu – za karę że nie wierzyli w magię.

Na końcu mniej więcej 20-kilometrowej drogi… niespodzianka.

Niespodzianką w niespodziance było to, że bramę można było sobie otworzyć samemu. To lokalny azjatycki koloryt – lokalni stróże porządku społecznego nie muszą się opędzać od ludzi, którzy wlezą wszędzie (takich jak ja) i zamknięcie miało wymiar symboliczny.

Noc już dawno zapadła i wtedy przydały się zdolności językowe. Gdy zatrzymałem się przy automacie z napojami, w moje oczy rzucił się face-hugger z filmu Obcy oraz napis w znakach kanji  – tych podobnych do znaków chińskich. Na Tajwanie napis taki oznacza zwykle prywatny pensjonacik i rodzaj schroniska. Nacisłem klamkę….

Ten odważny postępek został wynagrodzony… właścicielom przybytku w dźwięczącej mamonie, a mi – w praktyce  przesiewania wodorostów do jedzenia. Polega to na tym, że trzeba wydłubywać  drobne koralowe kamyki, które obrośnięte są kłaczkami tych jadalnych (jak dla kogo) wodorostów.

Wysłuchałem też dobrowolnie popisów  lokalnego wirtuoza gry na dwustrunowej cytrze.

 

 

Wyprawa kajakowa

Okinawa jest wyspą, musi mieć więc jakieś w miarę łatwe do dotarcia miejsce na weekendowe wypady. Funkcję tą pełni mały archipelag na zachód, m. in. wyspa Aki, gdzie też się udałem.

To zdjęcie słabo wyszło, ale jest ciekawe: po drodze prom mijał kilka wysepek. Były to skrawki piasku ledwo wystające ponad poziom wody. Oferowały 1-2 palmy, kiosk z napojami i miejsce do opalania.

A tak wygląda samoobsługowe wypożyczenie roweru. Właściciel sobie gdzieś poszedł.

Musiałem napisać po staroegipsku, że wziąłem se rower i wrócę później.

Po lanczu na najwyższym (jedynym) wzniesieniu wyspy…

Rower został odstawiony…

… i zastąpiony kajakiem. W tle cel mojej podróży: malutka wysepka otoczona rafami kolorowymi.

To już jest stałą tradycją, że książka łyka więcej wody niż sama waży. Rónież kupowane przeze mnie banany kończą w moim plecaku jako bezkształtna masa.

posiłek amerykańskiego obrońcy demokracji i jego skutki

Posiłek imperialistycznego najeźdźcy: nadszedł czas na kwintesencję wyprawy. Pchany primordialnym instynktem, niczym puma po upolowaniu zdobyczy wciąga ją na drzewo, ja po zakupie samopodgrzewającej racji żywnościowej udałem się jak najdalej, aby ją w spokoju pożreć.

To nie żart. Niektórzy może nie zwracają na to uwagi, ale mnie np. wkurza gość przy stoliku obok, który pożera spagetti (pastę do butów) głośno wsysając nitki, albo chłepcze zupę siorbiąc przeraźliwie. W Chinach coś takiego to norma, na Tajwanie: szansa 1 do 5 że się obok takiego usiądzie.

Pierwsza część posiłku: herbatnik z dżemem (kwaskowy, dobry!)

Danie główne: ziemniaki mniam mniam! Ja się tu zapisuję!

Mięso trochę homogenizowane (przemielone), ale smak taki jak powinien!

I jeszcze na koniec orenżada i napój energetyczny.

I na koniec ognisko na bezludnej wyspie.

Skutki uboczne:

zawarte w posiłku wirusy zaatakowały tkanki zmysłu węchu. Moje płaty węchowe uległy powiększeniu (mam odtąd problemy z zatokami) i dramatycznie zwiększyły ich czułość na produkty rafineryjne. Jeśli wiatr sprzyja, jestem w stanie powiedzieć nie tylko że jest dostawa w najbliższej stacji benzynowej, ale nawet powiedzieć, ile oktanów ma paliwo, które właśnie przelewają.

Dodatkowo, w czasie wypraw motorowych nie muszę już pytać o stacje benzynowe – trafiam do nich jak wygłodniały tyranozaur – jadąc prosto jak po sznurku.

 

 

Poszukiwanie suwenirów

Innym skutkiem ubocznym było nieodparte pragnienie zdobywania suwenirów i radość z czołgania się po tunelach.

Aby zaspokoić świeżo rozwinięty instynkt, rzuciłem się do jedynego miejsca, które miało cokolwiek wspólnego z Drugą Wojną Światową.

 

Koniec wyprawy

Tradycyjnie zwrot skutera został udokumentowany przez (szczęśliwego) właściciela pojazdu.

no to [sayo] nara!

Print Friendly, PDF & Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *