"Min njet" – czyli wyprawa do Kambodży

Wyprawa była pełna kolonialnego czaru i zwiedzania urokliwych zabytków, pełnych tysiącletnich smaków i tajemnic.

Tropikalna gęstwina leśna, rojąca się od świergoczących i przekrzykujących ptaków. Przy drogach czekali uśmiechnięci tubylcy, oferujące wachlarz owoców rosnących w leśnych ostępach.

Ciężko pracujący tej krainy zmagają cię co dzień z wyzwaniami życia wymagającego uszlachetniającej duszę pracy przy uprawach i rybołówstwie.

…..

………. bzzz….  bZZZZ….

…..

Dobra, żartowałem. Jesteście na właściwym blogu i zaraz będzie śmiesznie (chyba że ktoś nie dysponuje poczuciem humoru).
Niestety, wyprawa do Kambodży, wbrew waszym zboczonym domysłom, nie skończyła się strzelaniem do krów z bazooki ani nawet strzelaniem z Kałacha na strzelnicy.

Głównym celem było osiągnięcie dawnego pola bitwy między miastem a lasem. Te starożytne zmagania między budowniczymi cywilizacji a ekoterrorystami spod Raspudy, zakończyło się zwycięstwem Matki Natury, która oblazła wszystko jak mrówki słoik z miodem.

To główny nadrzeczny bulwar stolicy Kambodży:

Żartuję. To wioska rybacka (częściowo z domami na wodzie), która była miejscem przesiadki z autobusu do Łodzi wiozącej turystów do Ankor-vat.

A to jest ta wioska na wodzie. Ulice to tory wodne.

Gdy rzeka zrobiła się naprawdę szeroka, na płyciznach pojawili się ludzie z sieciami.

Tutaj, straumatyzowany filmami typu „Czas Apokalipsy” tylko miałem nadzieję, że na pokładzie mojej łodzi nie wyląduje nagle kapelusz wyładowany granatami produkcji ZSRR.
Na szczęście w czasach kapitalistycznego rozkwitu takie łódki podwożą jedynie owoce na sprzedaż.

A te dzieciaki siedzą sobie w nurcie i sprzedają banany i puszki z polkoktą.

Dzieci służą jednocześnie jako boje wczesnego ostrzegania przed krokodylami.

Z powodu braku infrastruktury (kraj jest wyniszczony przez kolonialne zaszłości i inne historyczne uwarunkowania), benzynę sprzedają ludzie ze straganów przy drodze. To żółte w butelkach to właśnie benzyna.

Zjawisko te jest fundamentem ustroju państwa, zapewniającym stałą łączność elit rządzących z masami pracującymi.
W związku z tym elementem lokalnego kolorytu, jakiekolwiek ekscesy ze strony rządu są bowiem niemożliwe do pomyślenia. Ludność, uzbrojona w owe butelki wyrazi swój natychmiastowy sprzeciw.

Jakiekolwiek wypłaszczanie ludzi czołgami – co miało miejsce np. w Chinach – także nie wchodzi więc w grę.

Naszczucie na kraj zagonów pancernych Rommla (tego od Africa Corps) albo innych mistrzów wojny pancernej – oznaczałoby automatyczną i 100% gwarantowaną destrukcję pojazdów mechanicznych, lepiej niż w Groznym jak głupi Rosjanie tam wjechali czołgami bez osłony piechoty.

Jeszcze inaczej: żaden przekręt z Referendum ws. Traktatu Lizbońskiego nie przejdzie władzy bezkarnie – w razie niemożności wyrażenia swojego zdania za pomocą kartki papieru i długopisu, w ruch (balistyczny – przyp. red.) idą butelki.

Ankor Vat

Tytaniczne zmagania między lasem i czasem po jednej, a budowlańcami z drugiej to główny motyw parku tematycznego Ankurwat.
A tak na poważnie, to jest to kompleks świątyń rodem z filmów z Indiana Jones. Kompleks zajmuje kilka ładnych km kwadratowych. Wewnątrz żyją ludzie – zbierający owoce z lasu – ale nie jagody i kurki, tylko banany i inne takie.

To jest świątynia na szczycie jednego wzgórza.

Główną atrakcją dla turystów cierpiących na tzw. Jet Lag (zmianę stref czasu) jest wstać o 5 rano i zobaczyć jak słońce wyłania się (dlaczego nie „WYJELENIA” – feministki kazały usunąć? żądam równouprawnienia – co drugi dzień wyłania, a co drugi wyjelenia! zmienić słowniki i gramatykę!! HA HA durne feministki!) zza ściany lasu, a najlepiej zza największej świątyni.
Nie mogłem być przecież gorszy, więc też się kazałem zawieźć:

Tu jeszcze noc:

Więc skorzystałem z okazji i oblazłem świątynie dookoła z latarką.

I proszę ja musiałem wstawać o piątej, a wy widzicie to samo siedząc w domu – chyba się nie popisałem sprytem. Tak czy inaczej, odsiedziałem swoje wśród hordy głupich jak i ja turystó a fotoaparatami.

A to promenada zmierzająca do tej głupiej świątyni.

Oraz fosa, obiegająca (jak może fosa obiegać cokolwiek – uch, dobra niech będzie) cały przybytek. Jest ona dowodnym dowodem, że budowniczowie świątyni też mieli czasem gości tak jak my Niemców.

Aha, w pewnym momencie znudziłem się łażeniem tam gdzie inni turyści, i poszedłem w las jak ogary.

Półgodzinne przeciskanie się wąskimi ścieżkami przez dżunglę…

…raz nawet oblazły mnie termity (tylko dwa, ale gryzły jak diabli)

… zostało nagrodzone odnalezieniem ruin zupełnie opuszczonych.

Znajdowały się one w samym rogu terenu świątyń – tuż przy dawnym murze otaczającym cały kompleks.

Aha, odnalazłem też chatkę Shreka:

I tym humorystycznym akcentem kończę…

Print Friendly, PDF & Email

2 thoughts on “"Min njet" – czyli wyprawa do Kambodży

  1. Zdjęcia są zacne. Smutna jest tylko bieda jaka panuje w tych krajach. Jak zachowują się mieszkający tam ludzie? Są szczęśliwi czy wręcz przeciwnie?

    Małpy, wydaje mi się, że zostały stworzone tylko po to żeby wkurzać ludzi. One mają na gębach wypisane „jestem sukinsynem”. Obrzydliwe zwierzęta.

    Chatka Shreka zapewne była zamieszkana. Takiej miejscówki to chyba nie przegapiono.

  2. Bravo autor tego blogu !!! Jak zwykle czyste kojarzenie faktów historycznych mogące przywołać ból głowy i handrę każdego Polaka, który w coś wierzył wraz z obaleniem komuny. Na poprawę wiary w patriotyzm wspomnienia z II Wojny Światowej, niestety tragiczne…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *